Rozdział 10.

19 1 0
                                    

Rok 2002 zaczął się dla mnie bardzo dobrze. Pierwszy raz odnalazłem się w większej grupie dzieciaków jaką była nowa klasa. Bardzo zakolegowałen się nawet z jednym z chłopaków. Dziwnym przypadkiem było również to, że we wcześniejszej klasie miałem swoją Ciotke, a w nowej kuzyna. Jedyne dwie osoby z rodziny w moim wieku, na całe miasto. Mój nowy kolega nie należał do najgrzeczniejszych, a wręcz przeciwnie nie jeden w szkole się go bał. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu w szkole jak i po niej. Wprowadził mnie w gry komputerowe (które wcześniej raczej omijałem), ale poza tym byliśmy raczej spokojni. Raz tylko zdarzyło nam się grozić scyzorykiem, chłopakowi którego przenieśli z innej szkoły. Jednak nie trafiło na jakiegoś grzecznego, spokojnego dzieciaka, a na niezłe ziółko z innej podstawówki.
Pamiętam jak któregoś razu na przerwie poszliśmy z jeszcze kimś na przedszkolny plac zabaw (szkołę i przedszkole oddzielał stosunkowo niski płot. Byliśmy na huśtawce (taka fajna z ławeczkami naprzeciw siebie. Mieściły się na niej z cztery osoby, a dwie mogły jeszcze śmiało stać od zewnętrznej strony) gdy dostrzeliśmy ochroniarza (starszy mężczyzna z jakimś kundelkiem, na dobrą sprawę mógł być konserwatorem). Uciekaliśmy a on nas gonił, z resztą nie pierwszy raz. Tym razem jednak postanowiły się do tego wtrącić dwa chłopaki, z piątej klasy (ja byłem w trzeciej). Złapali mnie i przytrzymywali dociskając do ziemii. Niestety nie miałem szans na ucieczkę. Kolega jednak złapał za największy patyk jaki znalazł i złamał go na plecach tych dzieciaków. Nie pamiętam, czy ostatecznie dzięki temu uciekłem, czy nie. Pamiętam za to, że i tak trafiliśmy obaj do dyrektora. Na szczęście był to człowiek o złotym sercu i chyba nawet nieco lubiący łobuzów. Nie dzwonił do rodziców, nie wpisał uwag. Po prostu kazał tam nie chodzić. Na krótkiej rozmowie skończyło się również wtedy, gdy przypadkiem rzuciłem petardę koleżance z klasy pod nogi (Na prawdę był to przypadek, z tą petardą było coś nie tak, wszyscy bali się ją rzucić i do akcji wkroczyłem ja. Wiedziałem, że trzeba ją szybko rzucić by nie wybuchła w ręce. Tak też zrobiłem, a w międzyczasie pojawiła się tam koleżanka). Na szczęście nic jej się nie stało. Takich ekscesów z moim udziałem było sporo i zapewne nie wszystkie pamiętam. Dobrze utkwiły mi w pamięci niebieskie oranżady w plastikowej butelce. Kosztowały złotówkę, więc często się je kupowało.
Miały jednak wielką wadę, otóż niektórych butelek nie dało się odkręcić (prosiliśmy nawet nieraz nauczycieli). Takie butelki wiadomo nie nie miały żadnej wartości dla pechowca który ją kupił. Zatem znaleźliśmy sobie rozrywkę. Rzucaliśky taką butelką z całej siły o ziemię lub murek, a ona obkręcała się jak głupia tryskając w każdą możliwą stronę. Kilka razy zdarzyło mi się też odsunąć komuś siadającemu krzesło, przycisnąć butelkę jak pił, a raz niechcący tak popchnąć kolegę, że rozwalił okulary (na szczęście nikt nie robił z tego afery. Pod wpływem pewnej reklamy wszyscy stukaliśmy się mocno w plecy. Ja musiałem akurat jego wybrać na cel). Jednak nie byłem z tych co dezorganizowali lekcję. Polubiłem nawet religie. Co prawda dalej nie wierzyłem, ale katechetka dzieliła nas na 3-4 grupy i robiła teleturniej. Najlepsi dostawali szóstki, reszta coraz niższą ocenę.
Nawet nie sparzyło mnie to, że dostałem od tej Pani uwagę, za wychodzenie przez okno (było to co prawda pierwsze piętro ale zwisając dało się sięgnąć płot nogą.
Nie stałem się żadnym przymusem, co to to nie, ale starałem się uczestniczyć w lekcji (z różnym rezultatem). Przyjaźń z kolegą łobuzem nie trwała długo, gdyż moim rodzicom bardzo zależało by się skończyła i chcąc nie chcąc przystałem na to. Po chwili jednak skumplowałem się z dwoma innymi chłopakami, którzy też nie należeli do najgrzeczniejszych.
Moimi przyjaciółmi nadal byli ludzie ze starego podwórka, pomimo iż poznałem trochę ludzi z nowego (czasem nawet w nogę pograliśmy).
Pewnego dnia wracając z kolegą z jednej części miasta do drugiej (odprowadzał mnie), naskoczył na mnie nasz rówieśnik, chodzący do klasy z kolegą. Nie wiem czy to przypadek czy zorganizowana akcja wymierzona przeciwko mi. Prowokował mnie bym go uderzył, a ja nie byłem taki odważny patrząc, że jest z trzema kolegami trzymającymi grubsze badyle. Skończyło się na tym, że popchnął mnie, czy wywrócił na kamień. Lekko zapłakany wróciłem do domu, Tata wymusił ze mnie zeznania i wsadził mnie do samochodu. Pojechaliśmy na to miejsce, ja zostałem w aucie, Tata gdzieś zniknął na jakieś pół godziny. Szybko ustalił kto to był (ja nie wiedziałem o nim prawie nic), znalazł jego adres i poszedł na rozmowę z rodzicami. Podobno ojciec chłopaka powiedział zły, że to załatwi. Wychodząc podobno ojciec słyszał uderzanie pasem, ale czy to prawda czy próba pocieszenia mnie tego nie wiem. Faktem jest, że ten chłopak mnie nigdy później już nie zaczepił.
W trzeciej klasie pojechałem na moją pierwszą wycieczkę szkolną. Mieliśmy spędzić aż dziewięć dni w szklarskiej porębie. Dzień wcześniej wiadomo pakowanie i przygotowanie wszystkich rzeczy. Rodzice mieli wybór czy dać mi gotówkę do ręki czy wychowawczyni, żeby ta mi dawała jakąś tam pulę dziennie, bądź po prostu płaciła za mnie i za to co chce. Wybrali tą pierwszą opcję, więc ja dumny, że mi ufają. Nie wiem czemu tak hojnie, ale dostałem 900 złotych, więc o gotówkę się nie martwiłem.
W nocy wiadomo, emocje przed wyjazdem spać nie mogłem, a że ranny ptaszek to ja nigdy nie byłem, to rano ciężko było wstać. Rodzice obudzili, jakoś tam po kilku "jeszcze pięć minut" wstałem, wyjątkowo zjadłem śniadanie (to zawsze był mój znienawidzony posiłek) i ubrałem się. Tata zawiózł mnie pod autokar i tu mały szok. Na miejscu policjanci sprawdzający stan techniczny pojazdu (Tata tłumaczył się, że inni rodzice prosili, jakoś nie dowierzałem. Stwierdziłem, że przypał mi robi). W końcu wszedłem do autokaru razem z resztą i ruszyliśmy. Nie pamiętam ani jak długo trwała podróż, ani z kim siedziałem. Pamiętam za to, że mieszkaliśmy w wielkim budynku, przypominającym pensjonat. Tego co mną kierowało przy wyborze pokoju również nie pamiętam. Spałem w cztero czy sześcioosobowym, podczas gdy najlepsi koledzy bypi w trójce z chłopakiem z którym skumplowałem się na początku. Wiem, że on chciał się ze mną zamienić, ale ja nie chciałem co trochę mnie w tej chwili zastanawia. Pierwszym naszym posiłkiem była obiadokolacja, a dokładnie Spaghetti. Wielkiej części dzieciaków nie smakowało, a mi nieiadkowi tak bardzo podpasowało, że zjadłem swoją porcję i porcje dwóch kolegów. Tej nocy kilka osób miało biegunkę lub wymiotowało, a mi nie było nic a nic.
W czasie pobytu tam szybko się dowiedziałem, że dobry wybrałem pokój. W tamtym, którym nie chciałem być jeden zachorował, drugi chrapał, a trzeci prawdopodobnie lunatykując sikał do szafy. Każdego dnia kłócili się o to, który jest najgorszy. Pamiętam jak któregoś dnia poszliśmy na jakąś wycieczkę w góry. Miliard pamiątek większość kupiła, a ja jedną ciupagę. Idę i szukam co by tu jeszcze do domu zabrać. W końcu patrzę a tam cała grupa chłopaków się zebrała i coś podziwia. Wyskoczyłem zza nich i zobaczyłem pokal do piwa z wizerunkiem gołej baby. Zamiast podziwiać jak reszta to po prostu go kupiłem. Na tej wycieczce spodobała mi się pewna dziewczyna z równoległej klasy. Miała swojego adoratora, więc nawet poszliśmy się 9 nią bić. W końcu mi się udało i została moją dziewczyną (wiecie szpan na dzielni, całe chodzenie opierało sięnw tamtych czasach na tym, że mówiło się że z kimś się jest i trochę więcej z nim rozmawiało). Za nic w świecie nie potrafiłem jednak zapamiętać jej imienia (w ogóle nigdy nie miałem pamięci do imion i nazwisk, za to bardzo dobrą do twarzy).
Chociaż powstrzymuje się tu z cechami charakterystycznymi jak imiona, pseudonimy czy nawet opisy wykładu, tak w tym przypadku muszę zrobić wyjątek. Nazywała się Samanta. Ni cholery nie wchodziło mi to do głowy, więc postanowiłem zagrać w skojarzenia. Wiadomo w 2002 o kim było głośno? O Bin Ladenie. I tak powtarzałem w głowie Bin Laden, Bin Laden, Osama (jego imię), Osama aaaa Samanta. I nie żartuję, tak to wyglądało.
W końcu związek zakończyliśmy no bo jak tak długo ze sobą "chodzić". Autokar, wysiadka z niego, Tata czekający ze swoim przyjacielem (przyjaciela córka chodziła ze mną do klasy). Pojechaliśmy wszyscy do nas do mieszkania, drzwi się zamykają a tu pies. Tak, rodzice kupili mi psa (marzył mi się). Owczarek niemiecki, którego moja siostra zdążyła już nazwać Kapsel i tak już zostało. Miałem dać rodzicom ten pokal, ale w końcu speniałem, schowałem go między pokale i udawałem, że nic o nim nie wiem. A pies? Na początku strasznie mnie irytował. Rosły mu zęby i traktował moje nogi jak gryzak.
Mimo wszystko uwielbiałem spędzać z nim czas.

Wakacje spędziłem trochę u jednych dziadków, trochę u drugich. A końcówkę u Cioci. Mimo, że dziadek numer jeden nie zawsze wydawał się super, to babcia zawsze robiła najprzeróżniejsze smakołyki z myślą o mnie. Zachciało mi się wieczorem ciasta? Nim zasnąłem zdążyłem chociaż trochę skosztować. Budyń? Nie ma problemu wnusiu. Dziadek też nie był taki zły. Co prawda był furiatem ustawiającym wszystkim życie, jednak dawał mi się pobawić swoją koparką i samochodem (nie, nie mam na myśli małych zabawek). Dziadkowie numer dwa nie mieli niestety żadnego ciężkiego sprzętu, którym można by było się pobawić. Jednak wcale nie było u nich źle. Miałem swoje łóżko ( jakby rozkładany fotel), babcia robiła najlepszą jajecznice na świecie. Na kolacje zawsze była czekolada do picia, a na śniadanie zazwyczaj bułki z masłem i nutellą. Dodatkowo nigdzie nie było tak dobrej herbaty jak właśnie u tej babci. A dziadek? Zawsze miał schowane w barku słodycze niespotykane raczej na co dzień ( głównie z Niemiec). Dziadek dawniej był marynarzem i opowiadał mi o swych przygodach. W pokoju miał z milion zegarków, nie wiem jak potrafił przy nich zasnąć. Największą moją uwagę zbierał jednak nie dziadek i nie babcia, a trzynaście lat ode mnie starszy wujek. Był niemal moim idolem. Typowy łobuz z baseballem pod łóżkiem, tatuażami i srebrnymi bransoletami. Zawsze był mega we mnie wpatrzony. Każda możliwą chwilę u dziadków starałem się spędzić z nim. Razem graliśmy do późnej nocy na konsoli, oglądaliśmy filmy, a nawet podziwialiśmy samochody. Dziadkowie lub tata na mnie nakrzyczeli? W mojej obronie stawał on.
Często zabierał mnie na dokarmianie kaczek, czy place zabaw. Jak któregoś razu zakrecił mnie na karuzeli, to przeszedłem kilka kroków zygzakiem, po czym zwymiotowałem.

W święta poza 2 litrową colą poprosiłem o PlayStation. Dostałem je, jednak było używane i czasem płatało figle. Głównie psuło się jak do pokoju zbliżył się Tata, a ja niesamowicie chciałem z nim pograć.

Zwykła autobiografia jakiegoś Wariata. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz