Rozdział 13

15 2 0
                                    

Niby trzynastka jest pechowa. Jednak wydaje mi się, że nie w moim przypadku. Otóż w tym rozdziale dochodzimy do 2005 roku.

Jeżeli chodzi o szkołe to nie pamiętam tego okresu zbyt dobrze. O ile mnie pamięć nie myli to właśnie w tym roku zdawaliśmy na kartę rowerową. Nie wiem jak wyglądało to w innych szkołach jednak u nas nie dało się praktycznie nie zdać. Nauczyciel miał trochę w dupie czy umiemy czy nie. Ogólnie z części praktycznej powinny oblać trzy lub cztery osoby (mogliśmy zrobić chyba dwa błędy a oni zrobili średnio z cztery). Jednak jedna jedyna osoba nie zdała teorii. Jak to możliwe? Stało się to tylko z powodu, że nauczyciel niesłusznie posądził jednego z chłopaków o ściąganie. Stwierdził, że ten może napisać to bodajże w innym terminie. Chłopak jednak się zezłościł i zaczął ubliżać nauczycielowi i takim o to sposobem nie zdał egzaminu.

Pamiętam, że pojechaliśmy na jakąś wycieczkę szkolną. Nie mam pojęcia gdzie byliśmy. Pamiętam za to, że jeden cały dzień spędziliśmy w Pradze, gdzie mieliśmy kilka godzin dla siebie. Wiem, że z kimś poszliśmy do salonu komórkowego i zastanawialiśmy się czy nie wziąć telefonów u nich bo są takie mega tanie (tak, ale to nie cena za telefon a abonament). Potem udaliśmy się do pewnej znanej amerykańskiej sieci serwującej burgery. Po czesku żaden z nas nie mówił, po angielsku też niezbyt. Niby języki podobne ale ciężko było się dogadać. Zamówiłem średniego shake'a i coś do jedzenia. Zapłaciłem zostawiając napiwek ładnej sprzedawczyni. Idziemy do wyjścia a ona coś za nami woła. Tak w tej sieci nigdy nie było coś takiego jak średni shake. Nie wiem jak w ogóle wyliczyłem cenę ale zamiast napiwku, dałem za mało. Wstyd jak cholera, no ale każdemu może się zdarzyć. Na tej samej wycieczce mieliśmy jakiś postój. Wszyscy wyszli do autokaru, jakieś piętnaście minut odpoczynku. Wracamy w końcu z kumplem, zajęliśmy miejsca a tu nagle podchodzą jakieś dziewczyny i mówią, że one tu siedziały. Twarze jakieś takie nieznajome, odwracamy się w każdą stronę, ludzie obcy. Tak, poszliśmy do innego autokaru.

Dzień wagarowicza miał być taki sam jak co roku. Cała klasa poza pojedynczymi osobami miała po prostu nie stawić się w szkole. Nasza wychowawczyni, kobieta o złotym sercu podejrzewała to zapewne. Nie wiem do końca jak to się stało, ale w ten dzień zamiast po prostu się zrywać wychowawczyni wzięła nas na lody, później kupiła pączki i zabrała nas na swoją działkę.
O ile o złych nauczycielach i wadach szkolnictwa mógłbym rozmawiać godzinami, o tyle w tej szkole spotkałem się z dwójką, której nigdy nie zapomnę. Wychowawczyni, która uczyła języka niemieckiego. Potrafiła na prawdę z najgorszego z zachowania ucznia uczynić potulnego baranka. Nie to, że jej się baliśmy i wymuszała to strachem. Właśnie przeciwnie, była jak taka dobra Ciocią, którą każdy szanuje bo ją uwielbia. Drugim takim nauczycielem był dyrektor, uczący nas przez jakiś czas historii. Był świetnym dyrektorem, trochę luźnym, czasem stanowczym, ale zawsze wysłuchającym co nami kierowało.
Jako nauczyciel starał się opowiadać w możliwie najciekawszy sposób, nie uciekał przed trudnymi pytaniami. Widząc, że lekcja nas nudzi, bądź męczy robił przerywniki w czasie których opowiadał nam ciekawostki historyczne związane z naszym miastem. Na prawdę na historii nie dało się nudzić, nawet jeżeli ktoś nie lubił tego przedmiotu.

Z okazji jakichś rekolekcji, czy czegoś w tym stylu wybraliśmy się któregoś razu całą klasą do kościoła. Nie wiem jak to dokładnie tam wyszło, ale każdy szedł do spowiedzi. A jak wszyscy to wszyscy. Poszedłem i ja. W połowie spowiedzi proboszcz mnie spowiadający wyszedł z konfesjonału zaczął się wydzierać na mnie na cały kościół. Od tamtej pory jak nie musiałem iść na jakieś chrzciny, komunie, pogrzeb czy wesele to omijałem kościoły. Zastanawiałem się moment nad zmianą religii, jednak stwierdziłem, że te całe religie to chyba nie dla mnie.

W pamięci utkwiło mi też jak pewnego dnia siedzieliśmy sobie w trzech przy torach. Nagle widzimy jak przez tory w miejscu niedozwolonym biegnie jakiś mężczyzna w kapturze, a za nim jakaś około pięćdziesięcioletnia kobieta. Słyszeliśmy, że ona coś krzyczy jednak nie mieliśmy pojęcia co. W końcu jednak udało się ją zrozumieć. Krzyczała, że złodziej ukradł jej torebkę. Rzuciłem do chłopaków, że działamy. Z kumplem zaczęliśmy go gonić, a młodszy kolega pobiegł do niej. Rozdzieliliśmy się z kolegą. Ja biegałem o wiele szybciej (byłem dobry na krótkich dystansach. Szybki, ale łatwo się męczyłem).
Starałem się nie spuszczać złodzieja z oczu. Kilka razy wywrócił się, raz wbiegł w ławkę. Jednak dystans nas dzielący w dalszym ciągu był duży. Przez to, że obserwowałem jego a nie drogę, w końcu wbiegłem w gałęzie. Chcąc nie chcąc spuściłem go przez to na moment z oczu. Nie widziałem już go, ale pobiegłem w tamtym kierunku. W końcu w pewnym miejscu odpuściłem sobie nie wiedząc gdzie dokładnie mógł pobiec. Poczekałem już chwilę na kolegów i tą kobietę. Z dwie minuty po mnie zjawili sie, a ta dalej krzyczała "Złodziej, złodziej ukradł mi torebkę" .
Byli jeszcze ode mnie z czterdzieści metrów, a obok przechodził jakiś koks z dziewczyną i amstsfem. Pobiegłem do niego i pytam się, czy nikogo dziwnego w kapturze nie widział. Niestety nie, ale jak mi później wyznał widział tylko mnie i przez chwilę myślał, że to ja jestem tym złodziejem i początkowo chciał mnie złapać. Skończyło się na tym, że przyjechała policja. Ja już musiałem wracać do domu, ale koledzy pojechali z policjantami by sprawdzić czy zobaczą w okolicy tego co uciekał (nie wiem czemu oni a nie ta kobieta).
Nie znaleźli. Za to kumpel dostał w domu lanie od babci za to, że do domu przywiozła go policja (widziała to z okna). Tłumaczenia na nic się nie zdały. Ona wiedziała lepiej, że on na pewno coś głupiego zrobił.

Zwykła autobiografia jakiegoś Wariata. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz