Rozdział 12

14 1 2
                                    

2004 rok i ja mający rocznikowo dwanaście lat. W szkole nie szło mi jakoś dobrze, ale lubiłem WF, język niemiecki i historię. W dzień wagarowicza zakazano nam uciekania z lekcji, ale wraz z większością klasy i tak to zrobiliśmy. Moje zachowanie w szkole wciąż pozostawiało wiele do życzenia. Gnębiliśmy z kolegą kilka osób, a w szczególności jednego chłopaka, z czego nie jestem dziś dumny. I mówiąc gnębiliśmy wcale nie przesadzam. Pamiętam, że raz w zimę ściągnąłem mu buty, przerzuciłem przez płot, a on w tym śniegu musiał po nie pobiec. Jednak nie tylko on miał z nami pod górkę. Czasem zbieraliśmy się w trzech lub czterech wbiegaliśmy na boisko szkolne i zabieraliśmy piłkę grającym krzycząc, że teraz czas na rugby. Robiliśmy to młodszym, rówieśnikom i starszej klasie. Pamiętam pewien apel w szkole, gdy dyrektor zaprosił na środek "Największe zagrożenia w szkole". Na środek wziął każdego łobuza. Każdego, poza mną. Wierzcie mi czułem się rozczarowany i wkurzony, że mnie pominął.
Tego roku do klasy dopisała się nowa uczennica. Takim sposobem z kolegą z ławki adorowaliśmy już cztery dziewczyny. Dalej nie mieliśmy żadnych szans, ale nie poddawaliśmy się. Dowiedzieliśmy się, że dwie z dziewczyn na naszej liście chodzi na pływanie, a po każdym treningu zostają na godzinę by pójść na część rekreacyjną. Oczywiście wybraliśmy się w tym czasie co one były. Zabawa rozmowy, dziewczyny w stroju kąpielowym. Niby było dobrze, ale wiedziałem, że dalej nie ma co liczyć na związek.

Po szkole zazwyczaj spędzałem czas z kumplami ze starego podwórka, chociaż coraz częściej zdarzało mi się wychodzić z kumplem ze szkolnej ławki. Z Kapslem codziennie wychodziłem na spacery, aż do dnia kiedy zaczął mi się wyrywać do tego stopnia, że nie mogłem go utrzymać. Obkreciłem smycz w około drzewa i zaparłem się o nie. Z patowej sytuacji wybawiła mnie koleżanka z klasy która przechodziła obok i na moją prośbę pobiegła po mojego Tatę.
Jakoś w maju zacząłem z rodzicami batalię o telefon komórkowy. Nie chcieli o tym słyszeć.

W dzień dziecka w mojej szkole organizowano festyn. Zbytnio mi się iść nie chciało. Powiedziałem Tacie, że idę i wrócę za około kwadrans. Spotkałem jednak kolegów, później kolejnych. Około osiemnastej (siedem godzin po wyjściu) znaleźliśmy rannego gołębia i szukaliśmy weterynarza, który za darmo się nim zajmie. W końcu jakoś tak się wszystko potoczyło, że wróciłem po 22 do domu. Rodzice wściekli, Tata już chciał zgłaszać zaginięcie. Na słuchałem się, ale kary nie było. Próbowałem to użyć jako główny argument do kupienia mi telefonu.
Oczywiście nie była to ani pierwsza ani ostatnia sytuacja gdzie mnie poniosło. Zdarzało mi się pójść po chleb do najbliższej piekarni, wrócić po godzinie z wpół zjedzonym (taki jeszcze ciepły z makiem, pycha), albo pójść do kolegi po zeszyty i wrócić po kilku godzinach nie dość że bez zeszytów, to jeszcze byłem zdziwiony jak rodzice mnie o nie pytali. Po szkole stosunkowo często zdarzało mi się spędzać czas z koleżanką z klasy. W sumie wyjścia nie mieliśmy, albo ona z rodzicami przychodziła do nas, albo my szliśmy do niej. W szkole trzymaliśmy się raczej daleko od siebie. Ja łobuz, któremu jedynka i dwójka zdarzała się całkiem często, ona grzeczna i poukładana, piątkowa uczennica. Mimo tego, nie spędzaliśmy razem tego czasu jak za karę. Ja przynajmniej lubiłem się z nią spotykać. Co prawda nie byliśmy w swoim guście, jednak dogadywaliśmy się całkiem dobrze.

Pamiętam jak tego roku pojechaliśmy na jakąś imprezę, gdzie różni gospodarze i rolnicy wystawiali się ze swoimi daniami. Były gry i zabawy (w rzucie podkową byłem najlepszy w swojej grupie wiekowej, a Wujek najlepszy wśród dorosłych). Chociaż byłem niejadkiem i jak to mawiano francuskim pieskiem, to na tej imprezie zajadałem się chlebem domowej roboty z miodem z kogoś pasieki, ciastami, jak się nie mylę to jakimiś pierogami. A przede wszystkim wypijałem niemal całymi dzbankami koktajl truskawkowy na kozim mleku, produkcji mojej Cioci. Mama co jakiś czas mnie upominała, że za dużo, że musi wystarczyć dla innych bo to reklama dla Cioci, ale Ciocia powtarzała jej, że cieszy się jak widzi jak mi smakuje i pozwalała pić dalej. Któregoś dnia mieliśmy mieć w szkole bal przebierańców. Zabrałem swoje stare kimono, zamiast swojego pasa, podebrałem brązowy Taty i poszedłem. Niemal pod samym domem spotkałem dwóch kolegów idących do szkoły. Pytam się, czemu się nie przebrali a oni w śmiech. Okazało się, że to nie był bal przebierańców a dyskoteka. Szybko cofnąłem się do domu i przebrałem.

Zwykła autobiografia jakiegoś Wariata. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz