Rozdział 7

35 2 0
                                    

W tym wieku działo się na prawdę wiele, jednak spróbuję zachować kolejność zdarzeń. Niestety moja najlepsza przyjaciółka wyprowadziła się, niby dalej mieszkała w tym samym mieście, jednak w tym wieku, było to dla mnie jak wyjechanie na drugi koniec świata. Niedługo później urodziła mi się siostra. Z jednej strony intrygowało mnie tak małe dziecko, z drugiej no niestety, brat to to nie był.
Denerwował mnie ciągły płacz i marudzenie, dlatego bardzo chętnie znikałem na podwórko.

Gdy przedszkole się skończyło, a od szkoły dzieliły mnie już tylko wakacje, poczułem stres.
By odciążyć trochę rodziców i zapewnić mi trochę rozrywki Ciocia z Wujkiem zabrali mnie na wakacje. Część z was na pewno pamięta ośrodki z tamtych lat ulokowanych nad jeziorem w jakimś lasku. Te drewniane domki miały swój klimat, którego brakuje nie raz współczesnym letnim wyjazdom.
Tak więc pojechałem z nimi. Pamiętam, że byłem namawiany na to bym oskrobał rybę, za wzorzec był mi tu przedstawiany chłopiec w moim wieku jak nie młodszy. Nie wiem czy to, czy jakieś zupełnie inne pobudki mną kierowały ale zaledwie po dwóch dniach, poprosiłem o rozmowę z Tatą i z tajniaka poprosiłem o to by po mnie pilnie przyjechał. Nie oszukujmy się Tata szczęśliwy nie był, jednak kolejnego dnia wsiadł w samochód i przejechał do nas te z 200 kilometrów. W międzyczasie oczywiście zdążyłem zmienić zdanie na ten temat, ale profilaktycznie wróciłem do domu. W sumie nie dziwie się ani trochę tej decyzji, moje humorki szybko się zmieniały, a znając życie za kilka dni znowu chciałbym uciekać do rodziców.
Wakacje skończyły się szybko, wiadomo jak to wakacje. Pierwsza klasa była bardzo stresująca (miałem spore trudności z nauką). Wychowawczyni zdecydowanie za mną nie przepadała, o ile w szkole miałem kolegów o tyle z klasą nie umiałem nawiązać żadnej bliższej relacji. Prawdopodobnie ten stres wywołał u mnie Lunatykowanie.
Pewnej nocy zacząłem otwierać drzwi wejściowe.
- Co robisz? - zapytał kilkukrotnie Tata.
- Siku idę - odpowiedziałem po dłuższej chwili.

Tata obrócił mnie i lekko popchnął w stronę toalety (dzrwi były naprzeciw wejściowych). Tata się położył i czekał aż wyjdę, podobno zajęło mi to trochę czasu co zaczęło go niepokoić. Po tym jak wróciłem do swojego łóżka postanowił sprawdzić co tam tak długo robiłem, okazało się że wcelowałem wszędzie, no może z wyjątkiem toalety.
Po tej akcji rodzice zaczęli demontować mi na noc drabinkę (miałem piętrowe łóżko) jednak i to okazało się nieskuteczne. O ile nie śpiąc zejść faktycznie nie umiałem, o tyle lunatykując nie miałem najmniejszych problemów. Nie raz i nie dwa zasypiałem u siebie a budziłem się w łóżku rodziców, a nawet na dywanie na korytarzu.
Na prawdę wierzcie mi, nie jest to super uczucie gdy co kilka dni budzisz się w innym miejscu niż powinieneś.

Większość czasu skupiała się na problemach w szkole i denerwowaniem na nowego domownika. Jednak w pamięci utkwił mi jeden dzień. Słoneczna pogoda, godzina koło jedenastej, balkon czy jak to mówiła moja mama "żygownik" (otwierało się drzwi balkonowe i od razu była bariera) z donicą na dole bym nie pchał nóg pod barierkę. Nagle rozległo się pukanie do drzwi, Mama otworzyła a tam sąsiad z naszym żółwiem w krwi i odpadającą skorupą na rękach. Jak widać te zabezpieczenie balkonu nie było aż tak skuteczne. Pobiegliśmy więc do weterynarza i na szczęście udało się go jakoś poskładać.

Chociaż czytanie i pisanie mnie przerastało, to obudził się we mnie Janusz biznesu. Wiecie rodzice dawali na lody i zabawki ale z umiarem i trzeba było ich prosić i mówić na co. A ja chciałem poczuć niezależność finansową. Mimo iż to były trochę inne czasy, to niestety legalnie zarobić się nie dało. No może jako ministrant ewentualnie ale to zdecydowanie nie było mi po drodze. Namówiłem więc chłopaków kilkukrotnie do zbrodni doskonałej. Ja wyszukiwałem podpitych mężczyzn wyglądających na takich co niekoniecznie narzekają na brak kasy, prosząc ich o trochę drobnych, a w bezpiecznej odległości stała cała banda dzieciaków pilnująca by nie zrobili mi krzywdy. Oczywiście nie muszę chyba mówić, że rodzice tego się nigdy nie dowiedzieli :) ? A co mówiłem tym mężczyznom? Wszystko co ślina na język przyniosła. Raz, że zgubiłem 20 złotych a mama będzie zła, innym razem, że ktoś mi zabrał pieniądze na zakupy, albo waliłem wprost, że chciałbym mieć swoje pieniądze na lody. A oni? Jak to większość podpitych mężczyzn rośli w swoich oczach do rangi superbohaterów i byli hojni. Z raz może dostałem mniej niż dychę, tak to nawet do 100 złotych udało się dojść, przy miłym zataczającym Panie, który rzekł masz tu dyche i jak widać jedno zero mu umknęło. Oczywiście coś tam obstawie odpalałem, jednak z 60% trafiało do mnie. Tak paradoks życia, bałem się alkoholików a zarazem celowo do nich podchodziłem. Na szczęście wyrosłem z tego lęku, jednak do dziś jestem bardzo ostrożny i nieufny przy obcych pod wpływem. Z tego wieku została mi jednak inna trauma.
Odwiedzałem prababcie na oddziale geriatrycznym (nie wiem jak dokładnie się tam znalazła, jednak o ile mnie pamięć nie myli była tam maksymalnie przez trzy miesiące), kilka razy w tygodniu. Od drzwi oddziału do pokoju prababci trzeba było przejść długim, szerokim korytarzem. Na moje nieszczęście uwielbiała po nich spacerować starsza kobieta z ciemnosiwymi włosami. Staruszka ta chorowała na Alzheimera i z kimś mnie myliła. Za każdym razem jak tylko wchodziłem biegła w moją stronę krzycząc jakieś imię. Ja bałem się, uciekałem, a tłumaczenia, że to choroba zupełnie do mnie nie trafiały. I wierzcie lub nie, ja dorosły człowiek 184 cm wzrostu, do dziś czuję lęk przed starszymi kobietami z alzheimerem.

Jeżeli chodzi o szkołę to po długiej walce z rodzicami dostałem zgodę by chodzić samemu. Niestety zamiast najszybszej drogi musiałem chodzić na około, gdyż Mama uparła się, że muszę przechodzić przez jezdnię na przejściu ze światłami. Małą rekompensatą za to było to, że przechodziłem koło sklepu z ciastkaki, którego właścicielka mnie znała i często dawała po kilka ciastek witając mnie słowami : "moje czarne piękne oczka przyszły do mnie".

Święta Bożego Narodzenia były moją ulubioną porą. Chociaż nie wierzyłem w Boga, to w świętego Mikołaja już jak najbardziej. Nie wiem jak to u was było, u mnie pisało się list, później podobno zabierały go elfy, a później to już wiecie wyżerka i prezenty. Tak więc zamówiłem od świętego nową figurkę spidermana, bo mój w czasie walk stracił prawą nogę a inwalidą dziwnie się bawiło i jak co roku dwu litrową butelkę coli (nie wiem po cholere mi ta Cola zawsze była jak na święta rodzice zawsze z dwie grzewki kupili). Jak zawsze z dwunastu potraw zjadłem jedynie pierogi i sałatkę, ogólnie walczyłem zazwyczaj jeszcze o bigos, ale jak już mówiłem rodzice religijni, więc mięso w post nie wchodziło w grę (chociaż wywalczyłem parówki na śniadanie). Po jadłem, skorzystałem z jedynej okazji w roku by się ożłopać coli (chociaż tu lekko kłamię gdyż moja najlepsiejsza Pani doktor za każdym razem gdy miałem anginę, mówiła żebym dużo pił, a skoro lubiłem Cole to zalecała Mamie by mi kupiła mały zapas) i czekałem na Mikołaja.
Niestety temu się nie spieszyło, a ja mało cierpliwy chłopak byłem. Jednak rózgi bym nie chciał, więc jakoś zacisnąłem zęby. W końcu po około kwadransie ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem, nie było nikogo, więc wraz z mamą wyszliśmy na klatkę szukając dowcipnisia piętro wyżej, a następnie niżej. Nie było nikogo, wróciliśmy do domu a tam w pokoju pod choinką czekały już prezenty.

Tak dostałem tego Spidermana, ale zamiast z niebieskim wdziankiem był z czarnym, był z gumy a nie plastiku jak oczekiwałem i w ogóle niezbyt mi podpasował, więc dalej wolałem się bawić tym starym bez nogi.
Po świętach wiadomo szał przed sylwestrem, tego roku wyjątkowo wielki, gdyż kończyło się stare tysiąclecie a zaczynało nowe.
Dodatkowo nie spędzaliśmy tego wieczoru w domu a u przyjaciół rodziców. W końcu wyszło tak, że z rodzicami i ich znajomymi świętowali jeszcze jedni wspólni znajomi a zarazem sąsiedzi tych gospodarzy. Na górze balowały ich nastoletnie dzieci, na dole dorośli a my wraz z lekko młodszym ode mnie synem gospodarzy lataliśmy od mieszkania do mieszkania. Zwieńczeniem tej nocy było wystrzelanie rac, nawet dostałem ten pistolet do ręki, jednak nie udało mi się wystrzelić, miałem zbyt mało siły w rękach.

Pierwszy dzień szkoły

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Pierwszy dzień szkoły.

Zwykła autobiografia jakiegoś Wariata. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz