VII.

287 25 1
                                    

Następnego dnia, gdy w końcu się obudziłam, niebo nie było już takie piękne. Słońce nie świeciło prawie wcale, praktycznie całkowicie schowane za burzowymi chmurami. Jakby natura wiedziała, że dziś miał być dla nas ciężki dzień. Na śniadanie zjedliśmy część przyniesionych przeze mnie rzeczy, a potem uzbrojeni w zapas leków (nie tylko dla mnie, ale też dla członków grupy Michaela — ciągle nie byłam w stanie wyuczyć się ich nazwy) ruszyliśmy przed siebie.

Michael dał mi swoją bluzę, którą z oburzeniem odkryłam rano na swoim ciele. Choć tak naprawdę nakrycie okazało się naprawdę przydatne, ale przecież nie mogłam mu tego powiedzieć. On sam ubrał się w swoją dżinsową kurtkę.
Otrzepałam się z kurzu, który zdołał trochę na mnie osiąść. Wtedy poczułam małe wybrzuszenie w kieszeni spodni i przypomniałam sobie o pendrivie od nieznajomego. Chciałam od razu powiedzieć o nim Michaelowi, ale z niewiadomego mi powodu, powstrzymałam się. Zamiast tego, schowałam go głęboko do plecaka. Czułam, że tam będzie bezpieczniejszy. A do wytłumaczeń jeszcze przyjdzie.

Gdy już to miałam z głowy, spojrzałam w małe lusterko przy wacikach i kremach. Wyglądałam idiotycznie. Za duża o przynajmniej dwa rozmiary bluza wisiała na mnie jak na wieszaku. Wiedziałam, że Michael nie był zbyt muskularnym chłopakiem, bardziej należał do typu chuderlawego. Jednak nawet on wydawał się spory przy mojej kościstej sylwetce. Przeklęłam moje dobre geny.

— I jak wyglądam? — zaprezentowałam się z udawanym szykiem modelki.

— Hmm... zarąbiście — odparł prześmiewczo, a ja ironicznie mu zawtórowałam, dziękując mu za jakże przydatną (czytaj: nieprzydatną) opinię.

Michael, podczas gdy ja spałam, stworzył dla mnie prowizoryczny stabilizator na kostkę, mimo iż dzisiaj już mnie tak mocno nie bolała, jak wcześniej.

— Uwierz mi, będziesz tego potrzebować. Raz miałem złamaną nogę w gipsie, fatalna sprawa. To się nazywa orteza — wskazał na przedmiot założony na mojej stopie. — A przynajmniej tak nazywa się profesjonalna wersja.

— Orteza?

— Tak. Teoretycznie nie powinnaś też dużo chodzić, więc postaram się znaleźć jak najkrótszą trasę.

— Tak w ogóle, jak daleko jest stąd do tej twojej bazy? — spytałam, nie spoglądając przy tym na niego bezpośrednio.

— Na piechotę... kilka godzin.

W sumie spodziewałam się gorszej odpowiedzi. Sama myśl, że jeszcze dzisiaj mogłam się znaleźć w bezpiecznym miejscu, dawało mi wystarczający powód, by zmotywować się do działania.

Razem z chłopakiem wyszliśmy na zewnątrz. Spojrzałam do tyłu na budynek, wywracając oczami na samą myśl, że miałabym tęsknić za tym miejscem. Nie tak łatwo było mi się przywiązać do tak nikłych rzeczy. Michael zarzucił swój plecak na ramiona i wyciągnął łokieć, zachęcając, bym się niego złapała. Spojrzałam na niego z kpiącym spojrzeniem.

— Chyba sobie żartujesz. To tylko skręcenie. Spokojnie dam sobie radę sama.

Dotychczas prawą stopę trzymałam lekko w górze, opierając ją jedynie na palcach. Tak było mi łatwiej. Teraz jednak postawiłam ją w całości i postawiłam nią pierwszy krok przed siebie. Zacisnęłam oczy z bólu. Dostawiłam lewą nogę. Poczułam, jak mimowolnie kolano mi się ugina i chyba Michael też musiał to dostrzec, bo zaśmiał się krótko.

— No, co? Oj, zamknij się. Chociaż próbowałam. A teraz dawaj tu te cholerne ramię — wyciągnęłam w jego kierunku rękę, a on ją chwycił. Zapytał mnie, czy jestem gotowa, a gdy ja przytaknęłam w odpowiedzi, byliśmy już gotowi do drogi.

Plaga IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz