XV.

161 18 2
                                    

Siedziałam w samochodzie razem z Michaelem. Byłam wdzięczna, że tym razem nie musieliśmy iść nigdzie pieszo. Moja kostka dopiero co się jako tako zaleczyła, nie chciałam ryzykować, że swoją niezdarnością skręcę sobie jeszcze drugą.

Byłam podekscytowana tą podróżą. W końcu coś miało się wydarzyć, coś miało się stać.

— W sumie nigdy cię nie zapytałam o jedną rzecz, która chodziła mi po głowie — odezwałam się po dłuższym czasie jazdy w kompletnej ciszy. — Pamiętasz jak niedługo po tym jak do nas dołączyłeś rozmawialiśmy o momentach, gdy zorientowaliśmy się, że życie jest ciężkie?

To była jedna z tych nocy w Columbus, mieście, w którym spędziłam większość Plagi, kiedy całą grupką postanowiliśmy razem podzielić się swoimi doświadczeniami, które sprawiły, że byliśmy tak popieprzeni. Pamiętałam, że cały ten pomysł ze szczerą rozmową wydawał mi się kompletnie idiotyczny. Tak samo jak pamiętałam, że nie byłam w stanie przed nimi się otworzyć. Wiedziałam, że jak nadejdzie moja kolej, rzucę jakąś wredną uwagę i ucieknę. Na szczęście jednak, zanim do tego doszło, wyręczył mnie Jonathan, a ja zostałam sama z Michaelem i Laylą. To właśnie oni usłyszeli jako jedyni moją historię. Tylko że Layla nie żyła.

— Pamiętam — odpowiedział krótko.

— Tobie pierwszemu odważyłam się uchylić rąbka mojej przeszłości. Fakt, że była przy tym też Layla, ale zważywszy na to co się z nią stało, czuję, że mogę ci ufać. Poza tym nigdy nie miałam okazji podziękować ci za to, co potem zrobiłeś.

Nikt oprócz niego nie wiedział o tamtej sytuacji, ale nie był to koniec. Pamiętałam dobrze, jak wycedziłam „Wiem, że dla ciebie życie jest jednym wielkim żartem, ale jeśli kiedykolwiek przyłapie cię na, chociażby udawaniu, że rozumiesz, na czym polega moje, obiecuję, że doprowadzę twoje życie do piekła". W jego kierunku. Z perspektywy czasu było mi trochę głupio, że byłam wobec niego taka wroga. W końcu okazało się, że Michael nie jest taki zły. Zaraz po wypowiedzeniu tych słów znikłam, przenosząc się na wyższe piętro parkingu, na którym w tym momencie pomieszkiwaliśmy. Lubiłam tamto miejsce. Było ogromne, pełne pustej przestrzeni, a widok, jaki się stamtąd rozchodził, był niesamowity. Potrafiłam dostrzec stąd każdy fragment miasta zatopionego w ciszy. Każdy krzyk, który z tego miejsca do mnie dobiegał, wydawał się zawsze dochodzić, jakby z innego świata.

W tamtym momencie zwiesiłam nogi i machałam nimi w powietrzu, opierając łokcie i głowę leniwie na barierce. Byłam smutna. Walczyłam z łzami, nie chciałam być tą słabą. Od lat utrzymywałam, że wszelkie emocje były mi obce, teraz dwójka ludzi miała wiedzieć, że było we mnie coś ludzkiego. Wydawało mi się to... kompletnie przerażające.

Nagle usłyszałam odgłos czyiś kroków. Wiedziałam, kto to był. Wiedziałam też, że nie podejdzie do mnie, nie uzyskując mojej zgody. Zamierzał stać w bezpiecznej odległości. Byłam mu wdzięczna, już, chociażby za to. Bo, gdyby miał mnie teraz zobaczyć. Boże, zapadłabym się pod ziemię. Jakby to o mnie świadczyło.

— Chciałem ci tylko powiedzieć, tak szczerze, nie rozumiem tego co czujesz i nigdy nie zrozumiem. Jestem tego świadom. W moim życiu mogły zdarzyć się jakieś złe rzeczy, ale ja wybrałem tę drogę na, której ignorowałem wszystko, co było złe. Ty nie dostałaś takiego wyboru. Chciałem ci po prostu powiedzieć, że emocje nie są złe i jeśli kiedyś zapragniesz się otworzyć, po prostu jestem tu.

Tamtego dnia jego słowa mi nie pomogły, ale każdego kolejnego dnia były ze mną obecne i w końcu zmusiły mnie, bym otworzyła się przed Lucy. Gdy w końcu to zrobiłam, poczułam, jakby coś ciężkiego ze mnie zeszło.

— Pytanie

— Co?

— Chciałaś mi zadać jakieś pytanie

— A, tak. Mówiłeś poważnie? Wtedy... że mogę się przed tobą otworzyć?

— Jasne. A czemu miałbym nie być? Przecież jesteśmy ze sobą teraz dość blisko. Możesz mi powiedzieć cokolwiek.

— Nie, chodziło mi o to, czy wtedy mówiłeś to z grzeczności, czy naprawdę miałeś to na myśli. Wtedy kiedy jeszcze praktycznie byliśmy dla siebie obcy.

— Będąc szczerym, zawsze bym cię wysłuchał. Poziom naszej znajomości nie ma w tym temacie nic do rzeczy. Po prostu tak myślę, nie chciałbym, chyba żebyś przechodziła przez to sama, no wiesz.

— Wiem.

— A, co? Jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć?

— Co? Nie, tak tylko pytałam.

Obróciłam się w stronę okna i oparłam brodę na łokciu, wpatrując się w rozmyty krajobraz.

***

Po zaledwie trzech godzinach — jak to określił Michael — dotarliśmy do czegoś, co musiało być małą dziurą o nazwie Castle Rock. To było najbardziej amerykańskie miasto, jakie można było sobie wyobrazić. Zewsząd otaczały nas tanio wyglądające bary przydrożne, sklepiki z małymi duperelami i czystej nicości. Nie byłam pewna, czy już dotarliśmy do centrum miasta, czy nigdy nie mieliśmy go zobaczyć, ale jak się okazało, celem samym w sobie był mały obskurny kościółek. Nie posiadał nawet krzyża. Wcale bym nie odkryła, jaki ten budynek miał cel, gdyby nie litery nad wejściem głoszące: „Kościół". Reszta musiała już dawno odpaść, ponieważ nie byłam w stanie nawet stwierdzić jakiego wyznania dotyczyło to miejsce.

Michael wyłączył silnik i ruszył przodem ostrożnym krokiem. Chłopak nie miał pojęcia, że miałam ze sobą broń. To była jedna rzecz, której nie potrafiłam zrozumieć. Wyposażył nas w komputer, zdobył komputery, ale nie pomyślał o tym, że broń byłaby czymś przydatnym w obecnej sytuacji?

Wiedziałam, że Michael nie był fanem przemocy i podejrzewam, że raczej nie chciałby wspierać rozwiązania tego typu. W przeciwieństwie do mnie.

Jednak ja wiedziałam, że czasami należało odłożyć ideały na bok, wszystko dla prostego przetrwania. Dlatego wiedziałam, że moja obecność tu była czymś potrzebnym. Jeśli miałaby to być zasadzka, lub coś poszłoby nie tak, to ja będę musiała go obronić. Całkowicie zdawałam sobie z tego sprawę i byłam gotowa zasięgnąć wszelkich środków, by nie chować kolejnej ważnej dla mnie osoby.

— Mamy tam po prostu wejść? — zapytałam z typowym dla mnie sceptycyzmem. Wiedziałam, że wysyłając tę wiadomość, istniała szansa, że ludzie Moore'a ją przechwycili i, albo dowiedzieli się, gdzie przebywamy, albo co gorsza, gdzie zmierzamy. Mogli już tu na nas czekać.

— Ty poczekaj tutaj, ja się najpierw rozejrzę — rozkazał mi chłopak i bez słowa ruszył wzdłuż ściany. Wiedziałam, że będą jeszcze z tego problemy.

***

Michael

Ruszyłem na tył budynku kościelnego. Przejście było dość ciasne i zawalone śmieciami, o których ewidentnie ktoś już zdążył zapomnieć. Na końcu drogi znajdował się niski płot, który dzięki zagradzanej przestrzeni z łatwością udało mi się pokonać.

Kiedy w końcu dotarłem do pierwszego dostępnego okna, stanąłem na palcach i zajrzałem ukradkiem do środka. Budynek był kompletnie pusty i nienaruszony. Zupełnie jakby ludzie bez problemu rozwalali tereny kościelne, ale samej świątyni już nie odważyli się ruszyć. Nie było w środku śladu żadnego człowieka. Z jednej strony miał dzięki temu pewność, że nikt niepożądany na nich nie czekał, z drugiej jednak, gdzie w takim razie był Jonathan?

Idąc dalej wzdłuż budynku, trafiłem na całkiem spory ogródek z kilkoma ławkami. Najwidoczniej było to miejsce utworzone dla wiernych na niedzielne spotkania. To tu właśnie znalazłem wejście od zaplecza, którym to zamierzałem się dostać do środka. Otworzyłem drzwi, odkrywając, że nie musiałem się martwić o to, że będzie trzeba zająć się zamkiem. Często w takich małych miasteczkach wszyscy sobie ufali. Tak było i w tym przypadku. Wszedłem do środka, stawiając ostrożnie każdy kolejny krok. Otwierałem po cichu każde kolejne drzwi, licząc się z tym, że nadal mogłem nie być tu sam.

Nagle poczułem, jak coś metalowego dotyka moją głowę. Okazało się, że gdy ja się rozglądałem, z tyłu pojawił się mężczyzna z pistoletem. Poznałem go od razu. Nazywał się Adrien i pracował dla Moore'a.

— Dawno się nie widzieliśmy — wypalił ochrypłym głosem.

Plaga IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz