XXV.

107 14 0
                                    

Przed nami ciągnął się rządek ludzi, a za nami podążali ci najlepiej uzbrojeni. Na samą myśl, że gdzieś za mną znajdowała się ta kusza, bałam się, chociażby poruszyć głową. Szłam równym krokiem z dłońmi za plecami. Choć nie były to klasyczne kajdanki, czułam silną potrzebę zdarcia ich z siebie. Straszliwie raniły mnie w nadgarstki, a dodatkową torturą dla mnie był fakt, że osoba robiąca je chyba nie pomyślała o tym, że trzeba je trochę wypolerować, by pozbyć się drzazg. Czułam, że już kilka zdążyło mi wejść pod skórę. Jak to się jednak mówi, należy patrzeć na pozytywy: żyłam. Jeśli ktoś znajdzie jeszcze coś pozytywnego w aktualnej sytuacji, proszę niech da mi znać.

— Szybciej! — mężczyzna pchnął Jonathana, a ten upadł na mnie. Zachwiałam się na nogach i prawie upadłam na osobę idącą przede mną. Tym razem jednak na szczęście nie zostałam ukarana. Odetchnęłam z ulgą, bo policzek dalej straszliwie mnie piekł. Naprawdę nie potrzebowałam tracić więcej krwi.

W głębi lasu wydawało się, jakby słońce już dawno zaszło. Drzewa przysłaniały większość nieba, powodując zmniejszenie dostępu naturalnego światła.

Przez dłuższy czas nie rozumiałam, gdzie nas prowadzą. Wydawało się, jakbyśmy szli dobrą godzinę. To miejsce nie mogło być tak daleko. Czy chcieli nas zabrać gdzieś na tyle głęboko, by nas zabić? Jednak po co tyle ceregieli, skoro znajdowaliśmy się pośrodku niczego. Nawet moja dzielnica znajdowała się jakiś kawałek drogi stąd. Myślę, że nikt stamtąd nie usłyszałby niczego. A nawet, jeśli to mieszkańcy zostali nauczeni nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, więc pewnie wszystko by zignorowali, uznając, że to znowu strażnicy bawią się w strzelanie do ptaków. To było u nas dość częste, bo wbrew wielu opiniom praca strażnika na naszej dzielnicy nie należała do zajmującej, a przy tym była podobno nisko płatna. Nie wyobrażam sobie, kto pokusiłby się o wybór takiego zawodu przy takich warunkach.

W końcu wydawało mi się, że zaczynam zauważać coś oprócz drzew, krzewów i trawy. Gdzieś między tym wszystkim zaczęłam dostrzegać jakieś światło. Przypominało mi ono coś w rodzaju latających świetlików. Im bliżej nich się znajdowaliśmy, tym wyraźniejsze się stawały, aż w końcu byłam w stanie ustalić, że to, co widziałam, to były zawieszone między drzewami światełka. W tym wypadku musiały stanowić coś na kształt granic, ponieważ w ich obrębie znajdowały się namioty — dokładnie było ich może z dziesięć.

Wtedy dotarło do mnie, gdzie się znajdowaliśmy.

To była jakaś mała społeczność — stworzona z daleko od wścibskich oczu Corneliusa Moore'a. Jako jedyna niedotknięta zniszczeniem.

***

Pomiędzy drzewami wisiały hamaki. Po drodze widziałam, jak w jednym z nich odpoczywał muskularny mężczyzna ogolony na krótko. Wiele osób krzątało się po okolicy. Wszyscy spoglądali na nas z zaciekawieniem. Ja natomiast powoli zapominając o strachu, zaczęłam się rozglądać zafascynowana miejscem, w którym się właśnie znalazłam. Wyglądało na to, że byli oni całkowicie niezależni. Wszystko robili sami.

Poprowadzili nas z dala od innych ludzi i gdy w końcu nasz orszak stanął, część z jego członków rozeszła się i wtedy zostaliśmy sami z mężczyzną, którego spotkaliśmy jako pierwszego i dwójką innych osób. Ten pierwszy stanął przed nami, a pozostałym polecił, by nas pilnowali.

— Dobrze, nazywam się Petro. Wy?

— Jestem Lucy.

— Jonathan.

— Dobrze, skoro to mamy za sobą. Czy należycie do Skorpiona?

Spojrzeliśmy po sobie, nie wiedząc co powiedzieć. Kompletnie nas zaskoczył. Jaki Skorpion?

Plaga IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz