XXVI.

114 11 1
                                    

Uznałam to za bezsensowny pomysł, wysiłek, który był wręcz nie potrzebny. Jednak weź facetowi wytłumacz. Wydawało się, jakby ten postawił sobie za punkt honoru odizolowanie się od Pedro i jego bandy, a także pokazanie mu, że on potrafi zrobić wszystko samemu.

Pozostało mi więc przyglądać się jak uporczywie wbijał śledzie w twardą glebę, co chwilę przy tym przeklinając pod nosem.

Nie wiedziałam do końca czemu, ale ten widok przywoływał na mojej twarzy uśmiech. Jonathan zwykle próbujący pokazywać po sobie, że nie posiada żadnych uczuć, teraz zachowywał się jak tykająca bomba. W pewnym momencie doszło do tego, że próbował kopnąć materiał namiotu, jednak skończył upadając w sam jego środek.

Właśnie w tamtym momencie coś do mnie dotarło. Wyszłam zza drzewa i ruszyłam w jego kierunku.

Zachichotałam cicho na jego widok. Wtedy mnie dostrzegł. Nie wydawał się szczęśliwy na mój widok.

— Przyszłaś się śmiać?

— Przestań, idioto — wyciągnęłam w jego kierunku rękę, a ten nawet na mnie nie patrząc chwycił ją. Pociągnęłam go do góry tak, że już po chwili stał na równych nogach otrzepując się z ziemi.

— Coś ty sobie myślał?

— Przestań. Nie jestem w humorze — odwarknął.

— Wydaje mi się, że we dwójkę będzie łatwiej, nie sądzisz?

Widziałam, że nie bardzo mu to pasowało, ale chyba nawet on w końcu musiał przyznać, że sam nie da sobie rady. Dlatego właśnie po długiej ciszy przytaknął w końcu krótko głową.

Ostatecznie zajęło nam to może z pół godziny, ale efekt był, powiedziałabym... zadowalający. Namiot z szarej tkaniny stał nie równo, zupełnie jakby w każdej chwili miał się na nas zawalić. Dla każdego patrzącego na to z zewnątrz, prezentowałoby się to czym czysta porażka. W naszych oczach jawiło się to jednak jako nasz wspólny sukces. To była nasza twierdza, niedoskonała, lecz stworzona przez nas samych.

— Zakład, że to coś zawali nam się w nocy na głowy? — zaśmiałam się, gdy staliśmy obok siebie podziwiając nasze dzieło.

Czekałam na jego odpowiedź. Wydawało się, jednak, że on utknął w swoim świecie.

Kiedy w końcu się poruszył, zobaczyłam jak podbiega do swojej torby. Spoglądałam z zaciekawieniem co on tam robi. Nagle dopadła mnie cicha melodia.

— Co? — Nie rozumiałam co się w okół mnie dzieje.

Nagle spostrzegłam jak Jonathan wyciąga w moją stronę dłoń.

— Zatańczysz?

— Jonathan...

— Zatańczysz? — powtórzył ignorując moje słowa. Poczułam, że się czerwienie. Miałam tylko nadzieję, że ten tego nie dostrzegł.

Przede mną stał Jonathan, mój przyjaciel. Gdyby ktoś zapytał mnie o jedną, najważniejszą rzecz na jego temat to powiedziałabym bez wahania, że uratował mi życie. Kochałam go, ale czy tak? Czułam, że chwytając jego dłoń przekraczałam pewną bezpieczną granicę.

W końcu jednak, zanim zdążyłam sobie zdać z tego sprawę, poczułam jak moja dłoń się porusza i już po chwili moje palce splotły się z jego palcami.

Zaczęliśmy wolno tańczyć w rytm muzyki. Chociaż wiele osób mogłoby zakwestionować to ile było w tym tańca. Prawdę mówiąc było to bliższe poruszaniu się z nogi na nogę w rytm a czasem nawet go gubiąc. Wszystko w tej sytuacji wydawało się takie krępujące. Do momentu, gdy chłopak zakręcił mną. Zaskoczona prawie upadłam, ale ostatecznie wybuchłam śmiechem. Od tamtej chwili nasz taniec zamienił się w coś innego. Bawiliśmy się wykonując raz po raz dziwne kroki, kręcąc się i podśpiewując słowa piosenki. Rytm przyspieszał, a my w raz z nim. Czułam jak serce biło mi coraz mocniej. Mój oddech był coraz głośniejszy. Jego uśmiech. Mój śmiech. Nasze splecione palce. Wtedy, gdy usłyszeliśmy ostatnie słowa i kończące kawałek uderzenie w perkusję, chłopak chwycił mnie w talii i odchylił do tyłu, niczym profesjonalny tancerz.

Plaga IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz