XXVIII.

109 13 0
                                    

Lucy

Kiedy w końcu przyszedł czas, by odejść, wydawało się, że wszystko w moim życiu nareszcie zaczęło się układać. Część mnie jednak obawiała się, że mogło to być tylko chwilowe uczucie spowodowane kilkoma ostatnimi sukcesami, a także Jonathanem.

Ach, Jonathan. Wydawało się, jakby jego obecność była lekiem na wszystko. Nie zrozumcie mnie źle, Jonathan od dawna był przy mnie, ale nie w ten sposób. Teraz gdy byliśmy naprawdę blisko, po raz pierwszy naprawdę czułam, że nie jestem sama, i że już nigdy nie będę. Niezależnie co się stanie. Czy przegramy, czy wygramy. Nie musiałam się już martwić samotnością.

— Idziemy? — spytałam, chwytając jego dłoń.

Chłopak ścisnął ją, a jego spojrzenie skierowało się prosto na mnie.

— Idziemy.

***

Michael

Szedłem kilka kroków za Taią. Widziałem, jak jej ciemne włosy powiewają na wietrze. Nie ośmieliłem się odezwać. A, co jeśli wszystko zepsułem? Znowu wszystko schrzaniłem. Wiecie, co powiedziałby na to mój świętej pamięci ojciec? „No brawo, spieprzyłeś synu". „Spieprzyłeś synu". „Spieprzyłeś". Kochany ojczulek. Jego głos nawet po latach przedzierał mi się przez odmęty wspomnień, mimo iż każdymi siłami wypierałem go ze swoich myśli. Zazwyczaj wychodziło mi to bardzo dobrze. Praktycznie od trzech lat nie pomyślałem o nim. Więc co było wyjątkowego w dzisiejszym dniu?

„Pieprzysz".

„Spieprzyłeś".

„Spieprzysz".

„Ciągle".

„Zawsze".

Czułem, że nie wytrzymam.

— Będzie śmiesznie, jak okaże się, że największa światowa siedziba mieści się w czyjejś piwnicy — nagle wypaliłem, na co dziewczyna się zatrzymała. Odwróciła się w moim kierunku. Czyżby wyczuła we mnie coś... nie, nie mogła wiedzieć. Nikt nie wiedział.

— Wszystko okej? — podeszła do mnie. Każdy, kto znał Taię Vanes wiedział, że rzadko bywała prawdziwie zatroskana i każdy, kto zasłużył na to, by z jej strony zostać obdarzonym takim spojrzeniem, mógł naprawdę nazwać siebie szczęściarzem.

— T-tak. Tak, tylko zauważyłem — wydukałem. — Sorki.

Przyglądała mi się jeszcze przez chwilę, a potem się uśmiechnęła. Odetchnąłem z ulgą.

— Masz rację. — Po tych słowach ruszyła dalej przed siebie, tym razem jednak zrównała swój krok z moim, najwidoczniej nie chcąc zostawiać mnie samego z tyłu. Może jednak tak szybko nie uwierzyła w moje kłamstwo.

W końcu trafiliśmy do centrum miasta. Teraz szliśmy głównymi uliczkami, zajmując środek drogi.

— Według moich współrzędnych, powinnyśmy być już niedaleko — dotarł do mnie głos Taii.

Miasteczko samo w sobie było czystym uosobieniem „miasta duchów". Całkowicie opustoszałe, nie widziało ani żywej duszy od jak podejrzewam przynajmniej kilku lat. Tak jak w innych miejscach i tu, każde auto, każdy rower podpięty do latarni stał na swoim miejscu, jakby wszyscy mieszkańcy opuścili to miejsce w pośpiechu. Od każdego budynku bił pewien rodzaj smutku. Potrafiłem zrozumieć, dlaczego akurat to miejsce wybrano na kryjówkę organizacji, która czyniła tyle zła. Coś było w tym miejscu, że czuło się, jakby wszystkie dobre rzeczy odchodziły w niepamięć. Poczułem powiew zimnego powietrza, a na moim ciele pojawiła się gęsia skórka.

Plaga IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz