Drzewa owiane zielenią,
Od kwiatów w powietrzu się tliło,
Mrużę na moment oczy,
I myślę jak tu jest miło.
Chwilę później spoglądam,
Na świat co mnie otula,
Coś się tutaj zmieniło,
Jak gdyby nie było króla.
Nie ma kto rządzić liśćmi,
Bezwładnie spadają na ziemię,
Są niezależne i dzikie,
Jak kolorowe plemię.
Otacza je smuga mgły szarej,
I tak błądzą w odmentach chodnika,
Topią się w brudnych kałużach,
Szukając błędnego ognika.
Lecz czy on w ogóle istnieje?
Czy ich cele zgubne?
Gromadzą się w zwartych grupach,
Tworzą zarysy próbne.
Ile jeszcze przetrwają?
Czy zdążą wypełnić pragnienia?
Może ktoś z marszu je sprzątanie?
I pozostaną wspomnienia.
Zasną głęboko pod ziemią,
Snem wiecznym, nie przerwanym,
Jak bratki na cmentarzu,
Ze zniczem takim samym.
Zaś ja na pomniku napiszę;
"Ah, moje smutne liście,
Byłyście jak każde inne,
Mimo to oczy zanoszą się szkliście."
I tak stoję nad grobem,
Wciąż liście tworząc nowe,
Te pójdą w zapomnienie,
Tak właśnie skończę przemowę.