10

2.6K 144 5
                                    

- No chodź. Spotkasz Hope, Hayley. - na te dwa imiona lekko drgnęłam. - Jesteście rodziną, powinniście się lepiej poznać.

- A może nie chcę. - zatrzymałam się i spojrzałam w jego oczy. - Przez pierdolone dwadzieścia lat byłam sama, nie wiem jak to jest mieć rodzinę. Mam tam iść rzucić im się na szyję. A na sam koniec obiecać, że będę je często odwiedzać? Mam tam iść chociaż żadnemu z was nie ufam?

- Rozumiem...

- Nie, nie rozumiesz. Zawsze miałeś rodzeństwo i żadnej dalszej rodziny. Przynajmniej znasz obydwoje rodziców! Wiesz kim jesteś i jak do tego doszło. Więc nie pierdol, że rozumiesz.

Jestem wściekła, smutna i chcę mi się płakać. Przygryzłam policzki by powstrzymać łzy. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Przeczesałam dłonią włosy i rozejrzałam się po ulicy.

- Pogadaj z nimi. Razem podejmiecie decyzję co dalej.

- Zgoda.

Czemu mam wrażenie, że to zły pomysł.

Już nie ma odwrotu. Idę za nim, żebym mogła pogadać z Hayley. Boję się tej rozmowy. Czuję się jakbym znów szła na sesję do psychologa. Uniosłam głowę i przełknęłam ślinę widząc, że jesteśmy na miejscu.

- Gotowa?

- Nie. - parsknął śmiechem.

Weszliśmy na dziedziniec i zatrzymałam się na środku. Przed nami pojawił się Elijah i jakaś blondynka. Oboje wytrzeszczyli oczy  na nasz widok. Zaczyna mnie to denerwować. Czy to takie dziwne, że nauczycielka-trybryda jest cała we krwi. No trochę dziwne, ale bez przesady. Oni wcale nie są trochę lepsi.

- Proszę powiedzcie mi co to ma znaczyć. - Elijah wskazał na nas ręką. Był załamany naszym widokiem. 

Spojrzałam na Klausa, on zrobił to samo. Był cały we krwi. Fakt, ja byłam w gorszym stanie. Moja kiedyś biała bluzka, teraz krwisto czerwona. Moje ręce, nogi, twarz, włosy były całe we krwi. 

- Nie martw się Elijah nie rzuciliśmy się sobie do gardeł. Pomogłem damie w potrzebie.

Dama? W potrzebie!? Mam wielką ochotę zrobić mu krzywdę. Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem. W końcu odezwałam się chłodnym tonem.

- Nie prosiłam cię o pomoc. Dałabym sobie rade sama. 

Mężczyzna złapał się za skronie, a blondynka parsknęła śmiechem. Klaus machnął rękę i zignorował moją wściekłość. On sam wydawał się być oazą spokoju.

- Rebekah Mikaelson. Jestem pod wrażeniem. 

- Josephine Labonair. - uścisnęłyśmy sobie dłonie. 

Na dźwięk mojego imienia i nazwiska zmarszczyła delikatnie brwi, ale nic więcej nie powiedziała. Niby pierwotne wampiry, a zachowują się jakby niczego dziwniejszego nie widzieli. 

 - Josephine? To ty? - spojrzałam na schody na których pojawiła się brunetka.

- Hayley. Chyba musimy pogadać. - odezwał się za mnie. - Elijah. My też musimy. - zawołał Klaus.

- Umiem mówić! - warknęłam. 

- Ale masz z tym problem. - Co za kretyn!!

- Chodź. - pokazała bym szła za nią. - Napijesz się czegoś?

- Przyda się. - przyznałam szczerze.

- Dam ci rzeczy na zmianę.

- To również się przyda. - westchnęłam.

Już się trochę uspokoiłam, ale wciąż tliła się we mnie złość. Nie wiem czemu, ale działa mi ten człowiek na nerwy, jak nikt inny. A może to przez wizję rozmowy z moją 'kuzynką'. W co ja się wplątałam.

Hayley, widzisz nie wiem co powinnam zrobić. Jesteśmy kuzynkami, a o czymś takim słyszałam tylko od znajomych ze szkoły. Postaram się wam zaufać, chociaż nie przychodzi mi to z łatwością. Tak już mam. A teraz pytaj o co chcesz. Odpowiem na wszystko.

Jasne już to widzę. 

Hayley zaprowadziła mnie do łazienki i podała jakieś rzeczy.  Szybko się wykąpałam i przebrałam w luźną koszulkę i jeansy. Całkowicie nie mój styl. Lepsze to niż zakrwawione rzeczy.

Wyszłam z łazienki, na korytarzu czekała już na mnie Hayley. Weszłyśmy do pomieszczenia które chyba było salonem. Po lewej był barek, a zaraz obok duże rozsuwane drzwi. Za nimi widziałam duże łóżko i sztalugi. Miałam wielką ochotę podejść do sztalugi i zacząć malować. Usiadłam na jednym z foteli. Hayley podała mi szklankę z napojem i sama zajęła miejsce na kanapie.

- Jak uwolniłaś klątwę i przemieniłaś się w wampira.

- Ciekawi cię to, co? - upiłam łyk bourbona. 

Ahh ta ciekawość ludzka. Josephine uspokój się, tylko spokojnie. To rodzina, nie wróg. 

- A ty nie masz zamiaru powiedzieć? Nie ufasz mi. 

- A mogę? Nie znam cię, to nie takie proste. 

- Ja też cię nie znam, też mogłabym ci nie ufać. Nie tylko ty byłaś sama. To dotyczy nas obie, nie tylko ciebie. Dotyczy to również Hope. Więc musisz się z tym pogodzić, albo...

Zerwałam się z miejsca i stanęłam na równych nogach. 

- Możemy być rodziną, ale nigdy mi nie mów co mam robić! Ja nic nie muszę, ja mogę! 

- Jeśli chcesz możemy porozmawiać. Wygadaj się, ja cię wysłucham. Zostanie to między nami. - prychnęłam i pokręciłam głową.

- Chcesz rozmowy? Dobrze, rozmawiajmy ale nie na mój temat. 

- Chce ci pomóc. To wszystko, tak robi rodzina, pomaga sobie. 

- Która godzina? 

Pełnia. Dziś. Cholera!

Odruchowo spojrzałam na drzwi, do których ktoś się zbliżał. Po chwili do pokoju wszedł Klaus. Rozejrzał się po pokoju i dumnie się uśmiechnął. W dłoni trzymał szklankę z krwią. O nie.

- Jak tam dziewczęta? - zapytał najwidoczniej zadowolony z siebie.

- Muszę wyjść.

Zapach krwi szybko dotarł do mnie. Zasłoniłam dłonią usta i nos, ale na nic to się zdało. Moje kły zaczęły się wysuwać, raniąc moje wargi. Z mojego gardła wydobył się ciszy pomruk. To ani trochę mnie nie dziwiło, tak działo się co miesiąc. Ale nikt tego nie widział, aż do teraz. Moje myśli krążyły tylko i wyłącznie wokół jednego. 

Krew. Krew. Krew. Krew. 

- Josephine? - zmartwiony głos Klausa delikatnie przebił się przez osłonę chwilowego szaleństwa. 

Złapałam za jego szklankę i nie pytając po prostu opróżniłam jej zawartość. 

Musze wyjść, teraz, natychmiast. 

- Nigdzie nie idziesz, nie w takim stanie. 

OriginalOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz