Interludia

168 23 46
                                    

140 lat wcześniej

Zabawne, jak nisko upaść może człowiek...

Vrarghr wiedział, że po niego idą. Tak samo jak pewien był, że tej jednej walki nie zdoła wygrać, choć wewnętrzna duma jak zwykle nakazywała temu zaprzeczać. Tyle stoczonych bitew, tyle przelanej krwi, a on nadal nie miał pojęcia, czego szukał. Dopóki pozostawało się w ruchu, można było tę świadomość ignorować, spychać gdzieś na same obrzeża jaźni, gdzie okryta czarnym woalem zapomnienia poniewierała się w kącie, nikomu niepotrzebna, rzucona jedynie ot tak, by nie przeszkadzać. Jednak gdy choćby na moment zatrzymało się w miejscu, nie dało się dłużej udawać, że jej tam nie ma. To nie była czarna pustka. To było coś namacalnego, konkretnego i tak przerażającego, że najsilniejszy człowiek najchętniej uciekłby w popłochu, gdyby stanął twarzą w twarz z jej kaprawym obliczem.

Porażka. Pewnie to było jedno z jej imion. Porażka, stagnacja... lęk. Tak, przede wszystkim lęk. Zimny, lodowaty wręcz, niosący ze sobą posmak arktycznej świeżości, blokujący dech i sprawiający wrażenie, że krew zastygała w żyłach.

A pewien był, że przez tyle lat zdołał zapomnieć, jak smakował zwyczajny strach.

Pewien był, że w momencie, w którym ostatecznie zgasło kryształowe światło w ślepiach Jarrhönn, a ostatnie krople jej krwi zakrzepły na oślepiająco białym śniegu jak garść drogocennych rubinów upuszczonych przez nieuważnego olbrzyma, umarło w nim wszystko, co zdolne było do odczuwania jakichkolwiek ludzkich emocji. Od wtedy się nie bał... bo nie miał czego. Przecież nie można nic odebrać człowiekowi, który stracił wszystko.

Ogromna sala tronowa zamku tak starego, że pamiętał zapewne jeszcze czasy sprzed Dni Wiecznej Burzy, tonęła w lepkim, lekko wilgotnym półmroku. Płonęły jedynie staroświeckie latarnie, tworzące szeroką drogę prowadzącą do samych stóp obitego czerwonym aksamitem przedwiecznego tronu, górującego na podeście stworzonym z misternie rzeźbionych marmurowych stopni. Oślepiająco jasne płomienie tańczyły w praktycznie niewyczuwalnym przeciągu, iskrzyły delikatnie, mrugały, wiecznie radosne, dzikie, nieposkromione.

W ogniu było coś, co fascynowało szalonego króla niemal do bólu. Ogień miał duszę, miał jaźń, i choć z pewnością nie mógł myśleć w taki sposób, jak człowiek lub smok, musiał być w pewnym stopniu świadomy. Jak go inaczej wytłumaczyć?

Ale czy ogień w ogóle dało się jakkolwiek wytłumaczyć? Był zagadką prawdopodobnie jeszcze większą, niż Mgielne Ostrza i ich zapomniani stwórcy.

Zbliżali się. Pomimo swojego wieku, Vrarghr nadal wyglądał na mniej niż czterdzieści lat i słuch miał fenomenalny, nie musiał więc specjalnie się wysilać, by z aksamitnej ciemności korytarza wyłowić kilka niezgadzających się z wszechobecną ciszą szelestów. Lewa dłoń, zaciśnięta na rękojeści długiego miecza o przystosowanej do dwuręcznego chwytu rękojeści i oślepiająco białej głowni, zaczynała się pocić w czarnej skórzanej rękawicy. Świerzbiła delikatnie, przymuszając go, by ułożył ją w pozycji Przywołania, lecz wciąż się powstrzymywał. Nie zamierzał odkrywać wszystkich kart na samym początku. Należało zostawić sobie coś na koniec...

Odruchowo przejrzał się w klindze, w skąpym świetle błyskającej delikatnymi błękitnymi refleksami. Wzdrygnął się na myśl, że widział samego siebie pierwszy raz od tak dawna, że niemal zapomniał, jak wygląda. Tak często spoglądał w lustro, nie dostrzegając tego, co się w nim znajdowało...

Wciąż był szeroki w ramionach. Wciąż miał sylwetkę wojownika. Lecz w długich do ramion, niemal czarnych włosach widać już było ślady siwizny, a zarost strzygł krótko, w jego pozornej niechlujności usiłując ukryć pierwsze znaczące zmęczoną twarz bruzdy. Czy ten zmęczony, słaby człowiek, któremu już naprawdę niewiele brakowało do wieku średniego, mógł być nim? Czarnym Cieniem, największym wojownikiem wszech czasów, niezwyciężonym mistrzem miecza?

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz