Rozdział 14 cz. 1

47 7 2
                                    

Rzeczywistość Lhynne już dawno temu rozprysła się na milion kawałków. I nie byłoby to może szczególnym problemem, gdyby nie to, że obraz, jaki wyszedł po piekielnie trudnym sklejeniu wszystkich elementów, okazał się różnić od swego pierwowzoru. Niebezpiecznie wręcz różnić...

Na wszystkich bogów, dlaczego powiedziała o tym Kriggsowi? Czy naprawdę aż tak bardzo nie miała instynktu samozachowawczego? A może winne wszystkiemu było samopoczucie, bo rzeczywiście czuła się wtedy jak przeżuta i wypluta przez ogromnego smoka... co, biorąc pod uwagę podejrzany sen, nie musiało wcale tak bardzo rozmijać się z prawdą.

Świat Lhynne nie był czarno-biały. Dobrze rozumiała, że nie ma czegoś takiego jak bezwzględne zło, nieposiadające żadnej konkretnej przyczyny, bezmyślne okrucieństwo. Takie przypadki zdarzały się jedynie raz na jakiś czas, lecz nawet one, jeśli im się bliżej przyjrzeć, z pewnością posiadałyby parę skaz. Podobnie jak nie ma ludzi całkowicie dobrych...

Cóż, nie ma absolutnego zła. Natomiast istnieje coś, co jest złamanym dobrem. Niewinnością ukróconą w brutalny sposób... efektem zawiedzionego o jeden raz za dużo zaufania. Jest skrzywienie wynikające z tego szarego nieszczęścia. I są osoby szczególnie na te czynniki podatne.

Niegdyś uważała, że to nie jest ona. Uparcie odrzucała tę cząstkę własnego życia, wręcz zapominała o tym, co robiła, gdy pozwalała jej sobą zawładnąć. Oddzielała Wilczycę od Lhynne grubym, nieprzekraczalnym murem, i choć spajająca go zaprawa była na tyle luźna, że mogła co jakiś czas podejrzeć, co działo się po drugiej stronie – ot kontrolnie sprawdzić, co wyczynia ta druga, by mieć choćby minimalne pojęcie, jak wygląda sytuacja – nigdy nie pozwalała sobie na nic więcej. Wilczyca była kimś innym, obcym. Była nią... ale jednak nie do końca. Wilczyca z całą pewnością nie posiadała ludzkiej formy, w pewnym sensie cały jej umysł przypominał o wiele bardziej wilczy niż człowieczy. Wilczyca odcinała się od swojego człowieczeństwa, identycznie jak Lhynne odcinała się od Wilczycy, woląc udawać, że nic, czego dopuszczała się tamta, wcale nie miało miejsca...

Choć przecież wiedziała. To nie było rozdwojenie jaźni w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jakże mogłoby być, skoro ta siedząca na samym dnie jej zepsutego serca mroczna cząstka wręcz przyklaskiwała działaniom tej drugiej? Po prostu tak było łatwiej odpędzić dławiące wyrzuty sumienia, odciąć się od nich, zatrzasnąć im drzwi przed nosem, jak uciążliwemu sąsiadowi kolejny raz mającemu pretensje o nic. Trzasnąć z rozmachem i zapomnieć... próbować dalej żyć po swojemu.

Wilczyca to rozumiała. Nie miała jej niczego za złe, choć nieraz wyczuwała z jej strony drobną iskrę politowania.

To było trudne, pewnie dlatego tak wiele czasu minęło, nim zdecydowała się zmierzyć z własnymi demonami. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że jeszcze długo traktowałaby je jak uciążliwy kurz, zamiatany pod dywan zapomnienia i udeptywany z mściwą satysfakcją dla lepszego efektu, gdyby właśnie nie ta żałosna chwila słabości przy Mglistym. Tego irracjonalnego strachu, że w jakiś sposób bogowie się dowiedzą... Cóż, nigdy nie była szczególnie religijna, lecz w tym jednym momencie paniczny strach o to, że ci wreszcie ją dostrzegą i ukarzą, nie zgadzając się, by ktoś taki otrzymał największy możliwy dar w postaci Mgielnego Ostrza, złapał ją w kleszcze czystej, zwierzęcej niemal paniki. Paniki zasnuwającej wzrok przyprawiającą o mdłości żółcią, zmuszającej mięśnie – nawet te pocięte i pozszywane z trudem przez medyków – do bolesnego napięcia, pobudzającej wilczą cząstkę do gotowania się na ucieczkę. Tylko dokąd mogłaby uciec, gdyby faktycznie postanowili zareagować? Nie było miejsca, w którym mogłaby ukryć się przed wszechmogącymi. Dlatego właśnie ten burzowy impuls zmusił ją do otwarcia ust i wyznania wszystkiego jak na przedśmiertnej spowiedzi.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz