Rozdział 19

12 2 0
                                    

Znała to miejsce, lecz początkowo nie umiała go skojarzyć. Myśli przelewały się przez jej głowę płynnie, ospale i w nieznośnym korowodzie chaosu, którego nie sposób było pojąć. Wymykały się jej, ilekroć próbowała się skupić, pozostawiając ją niby w otoczce gęstej waty, tłumiącej wszystkie docierające z zewnątrz bodźce.

Skojarzenie z watą nie było wcale takie złe, biorąc pod uwagę, że wszystko wokół spowijała gęsta jak mleko mgła. Śnieżne kłęby tańczyły na wietrze, sięgały w jej stronę chętnie niczym macki samej istoty stworzenia, badając, skąd się wzięła. Cóż miała im odpowiedzieć? Sama tego nie wiedziała.

Jasny piasek, którym wysypano wijącą się między wrzosami i soczyście zielonymi krzewinkami ścieżkę, wyglądał jak jaśniejąca smuga światła, nić łącząca z innym światem, zapraszająca, aby pochwycić ją i podążyć w stronę, w którą prowadziła. Cóż złego mogło kryć się tam, skąd dobiegał blask? A jednak Lhynne czuła, że nie chce tam iść. Musiała, ponieważ gdy oglądała się za siebie, mgła połykała cały jej świat, ograniczając go jedynie do skrawka ziemi, na którym stała, a jednak czuła przez to... strach, niechęć. Może odrobinę niezdrowej ekscytacji, wilczej ciekawości, jaką zaspokoić mogło porządne polowanie. Choć wyjątkowo nie było to w pełni dobre. Było... niewłaściwe.

Wiatr strzępił mgłę, wystające z podłoża tu i tam srebrzyście szare kamienie rozcinały ją swoimi ostrymi krawędziami; skrzące się krwistymi koralami owoców krzewinki falowały, poddając się podmuchom powietrza, pachnącego górami, wilgocią i pradawnym lasem, lecz karłowate jodły i sosny o powykręcanych gałęziach trwały zupełnie nieruchomo. I to też było niewłaściwe. Jakby kilka rzeczywistości nakładało się tu na siebie i przenikało nawzajem, lecz żadna nie miała w sobie tyle mocy, aby zdominować pozostałe. Z jakiegoś powodu pierwszą jasną myślą Lhynne było nieprawdopodobne poczucie, że wszystko wokół niej zostało potłuczone na kawałki dawno temu, w czasach zanim nastały pierwsze człekokształtne istoty, a Stary Kontynent spowiła pierwsza Cienionoc. Oglądała jedynie skrawki, marne okruchy, które za wszelką cenę usiłowała spajać pradawna, czysta magia...

Było tu pięknie. Nieznośnie, doskonale pięknie – tak, że budziło to w niej ściskające w piersi wzruszenie, kłuło w serce, napełniało niemożliwym do zdiagnozowania żalem, na który nie było lekarstwa. Coś wołało, aby przemieniła się w wilka i puściła biegiem, zostawiając ścieżkę za sobą... lecz z jakiegoś powodu nie umiała tego zrobić. Była człowiekiem, a przemiana, równie łatwa jak zaczerpnięcie tchu czy mrugnięcie powiekami, pozostawała poza jej zasięgiem. Dokładnie jak w czasach, gdy nie znała jeszcze prowadzącej do jej wewnętrznego wilka drogi i godzinami wpatrywała się w lśniące na niebie księżyce, modląc się o ich łaskę w ukryciu przed ludzkimi oczami.

Nie miała wyboru – musiała iść dalej, dokładnie tam, gdzie prowadziła ją smuga usypanej z drobin światła ścieżki. Tylko po co? Przecież tam...

Zmartwiała na chwilę, dreszcz rozsypał gęsią skórkę na jej odsłoniętych ramionach i postawił wszystkie drobne włoski na karku. Gdyby udało jej się przemienić, sierść stałaby jej dęba wzdłuż całego kręgosłupa. Właśnie wtedy wszystkie myśli wskoczyły na swoje miejsca.

Tam czekał na nią złoty smok. Nie mogła iść przed siebie, bo on tego właśnie pragnął. Znowu ją wabił... znowu czegoś od niej chciał. O co chodziło w tych burzowych snach?

Jeszcze raz obejrzała się za siebie, lecz ściana mgły była tam nieprzenikniona. Bała się nawet zanurzyć w niej palce, niepewna, jak na to zareaguje – czy pochłonie je bez reszty? Ustąpi pod jej naporem, czy może pożre ciało razem z kośćmi...?

Burzowy idiotyzm.

Złoty smok nie był prawdziwy. Był jedynie wytworem jej wypaczonego, zbyt pojemnego umysłu... prawda?

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz