Rozdział 1

184 20 69
                                    

Kriggs

Budynek był niski, podłużny i w sporej mierze przypominał bunkier z żelazobetonu, zagubiony wśród odpychających czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty. Elewację już lata temu pomalowano na żółto, obecnie zaś kolor ten straszył zaciekami powstałymi przez lata walki z obfitą deszczówką i dyskretnymi, lecz widocznymi naciekami zielonkawej pleśni, powoli wygrywającej walkę z nie najlepiej zabezpieczonym styropianem. Podłużne okna mieściły się tuż nad poziomem gruntu, jak w suterenie, lecz od razu dało się domyślić, że niepozorna z zewnątrz budowla sięga głęboko pod ziemię. Z poziomu powykrzywianego korzeniami pobliskich drzew chodnika dałoby się swobodnie wskoczyć na płaski dach, pokryty kruszącą się ze starości papą.

Kriggs obejrzał się na niebo, czując na karku podmuch nieprzyjemnie ciepłego, pachnącego ozonem powietrza. Chmury miały kolor ołowiu i kłębiły się jak fale szarpanego sztormem morza, targane niewyczuwalnym na dole huraganem. Odruchowo wzdrygnął się, gdy błysnęło pierwsze elektryczne wyładowanie. Fioletowa błyskawica na krótką jak mgnienie chwilę połączyła widzialny fragment nieboskłonu ponad dachami ponuro zwieszających się nad skwerem bloków i znikła, pozostawiając po sobie nieprzyjemny smrodek spalenizny. Coś zatrzeszczało, jak odgłos dartego materiału, nieodległy pomruk zbliżającej się wielkimi krokami Czarnej Burzy zadudnił, wprawiając grunt w drżenie, jakby nie był zapowiedzią kataklizmu, a warkotem wydobywającym się z głębi ziemi. Jak pomruk ogromnej bestii...

Tak naprawdę nie miał wiele czasu. Dobrze wiedział, że jeśli zaraz nie natrafi się okazja wejścia do bunkra, będzie musiał szukać schronienia w jednym z pobliskich bloków, na co absolutnie nie miał ochoty. Szkoda tylko, że jak na złość nigdzie nie widać było nikogo, kto zamierzał otwierać tandetne stalowe drzwi, by umożliwić mu wejście do środka. Sam zrobić tego nie mógł, z pewnością ktoś strzegł ich od drugiej strony.

Kolejny raz pożałował, że nie wziął ze sobą Zarrotha. Nienawidził podobnie subtelnych spraw. W jego stylu były akcje szybkie, niedyskretne i takie, po których problem można było uznać za definitywnie wyrwany z korzeniami. Drogą, którą rozumiał najlepiej, była droga miecza, a podobne podchody mocno nadwyrężały jego cierpliwość. Dobrze wiedział, że wojna składała się zarówno z epickich bitew, jak i podobnych zabaw w chowanego, ale nadal czuł dziwną gorycz, gdy musiał czekać, wyobrażając sobie, jak szybko dałoby się załatwić wszystko z pomocą jednego wściekłego smoka i kilku dobrze wymierzonych ciosów.

Kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sobą kilka pierwszych kropli nienaturalnie ciepłego deszczu. Kriggs na moment przymknął oczy, próbując powstrzymać rodzący się gdzieś we wnętrznościach Dreszcz. Tajemna bitewna magia była jednocześnie największym darem, jak i ogromnym przekleństwem dla każdego Mglistego Rycerza, a jemu, pomimo lat doświadczeń, wciąż niemałą trudność sprawiało opanowanie jej w porę. Gdzieś w głowie czuł pokrzepiającą obecność Zarrotha, obserwującego wszystko oczami swojego pana, lecz smok jak zwykle milczał. Sporadycznie mówił bez większej potrzeby, a i wtedy unikał rozbudowanych dyskusji, woląc posługiwać się obrazami i nieraz trudnymi do rozszyfrowania dla kogoś pozbawionego wprawy emocjami. Na Radrossa, ta bestia nieraz doprowadzała go do szału, ale wiele by dał, by móc wciąż mieć ją na oku. Jak każdy jeździec, traktował wierzchowca jak część samego siebie, bez której nie potrafił funkcjonować, a historia, jaka połączyła go z Zarrothem, tym bardziej nakłaniała do trzymania go przy sobie.

Wystawił twarz do gorącego deszczu, mając nadzieję, że to choć trochę złagodzi szalejący w nim ogień. Zaciskał i rozluźniał lewą dłoń, próbując powstrzymać się od przywołania Mgielnego Ostrza. Robił to tak często w chwilach zdenerwowania, że stało się jego nawykiem – wystarczyło odrobinę się zirytować, a już ręka sama lądowała w pozycji Przywołania. Były dni, gdy potrafił bawić się Ostrzem przez cały czas – Przywoływać je, obracać w palcach i Odsyłać, i tak w kółko. Gdy tego nie robił, zwyczajnie nie miał pojęcia, co uczynić z dłońmi. Niegdyś palenie papierosów przynosiło niejaką ulgę, lecz od jakiegoś czasu uparcie starał się je ograniczyć. Trzy paczki dziennie stanowiły jednak lekką przesadę i nawet on to rozumiał.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz