Rozdział 5

114 17 52
                                    

Lhynne

Wilkokrwista już od pewnego czasu miała wrażenie, że umyka jej coś ważnego, lecz delikatne ukłucie bliżej niesprecyzowanego uczucia niepokoju zamieniło się w prawdziwy, namacalny lęk niemalże z krwi i kości, gdy odwołano zajęcia w Akademii podczas pierwszych trzech dni, choć Rhienne Bhardo obiecywała, że zaczną się nazajutrz po uroczystym rozpoczęciu roku.

To nie tak, że z miejsca zaczęła panikować. Lhynne dobrze pamiętała o wielu sytuacjach, w których przedwcześnie zakładała najgorsze i snuła czarne scenariusze, tak naprawdę wiedząc zbyt mało, by móc wyciągnąć z tego jakiekolwiek sensowne wnioski, za wszelką cenę próbowała więc przywołać się do porządku, powtarzając w myślach, że nie miała powodów do obaw. No bo co takiego mogło się stać? Skoro odwołano lekcje, a w całym Myllhaven wszystko toczyło się swoim rytmem bez żadnych zmian, oznaczało to, że w samej Akademii pojawiły się jakieś problemy, które należało przeczekać. Nie mogło to być nic na tyle poważnego, by powinna zaprzątać sobie tym głowę, prawda? Niestety parszywe przeczucie, że dzieje się coś niepokojącego, objawiło się uciążliwym łaskotaniem pod samym żołądkiem, uwiło tam sobie gniazdo i nie zamierzało dać się przepędzić.

Obserwowała ludzi. Pod byle pretekstem wychodziła z domu, wszędzie ciągnąc za sobą kroczącego za nią krok w krok Małego, jedynie po to, by móc przyjrzeć się mijanym twarzom i z nich spróbować wyczytać, czy była w swoim lęku odosobniona. Za każdym razem mijały ją najprzeróżniejsze osoby – szczęśliwe, zniecierpliwione, zasmucone, zrezygnowane. Byli tacy jak zawsze, każdy przejmował się własnymi problemami, nikim prócz niej zdawał się nie targać żaden tajemniczy lęk, lecz zamiast pokornie zaakceptować, że kolejny raz ulegała paranoi, ponawiała próby odnalezienia nieprawidłowości do upadłego.

Tylko czego tak naprawdę szukała?

Czwartego dnia rano, niedługo przed rozpoczęciem lekcji, przysiadła na niewysokim murku z pozbawionego ozdób piaskowca, stanowiącym podest okazałej, lecz zupełnie niezachwycającej fontanny, suchej od kiedy sięgała pamięcią. Plac rozciągał się szeroko, tonąc w blasku porannego słońca, wyzłacającego uliczny bruk, a niskie kamienice zdawały się zupełnie czarne na tle jasnego, soczyście błękitnego nieba, nieskażonego choćby jednym kłębkiem chmury. Za plecami miała okazałą świątynię Radrossa – ogromna katedra z bogato rzeźbionego kamienia celowała w błękit dwoma wysmukłymi wieżami o płaskich dachach, tak zdobna i delikatna, że z tej odległości przypominała niemal czarną koronkę. Na szerokich stopniach, prowadzących do drzwi przeszklonych czerwonymi szybkami, stało kilka świec, pozostawionych przez wiernych pragnących przebłagać boga śmierci w ważnej sprawie, czy to o życie członka rodziny, czy swoje własne. Mało kto odważył się zapuścić do środka. Pomimo tego, że Lhynne nigdy nie wyczuła obecności najpotężniejszego boga w prostym wnętrzu z bazaltu, ani na ołtarzu ozdobionym figurą zakapturzonej postaci z kosturem, wśród prostej ludności krążył przesąd, jakoby wejście do domu boga bez zaproszenia mogło sprowadzić jego gniew, w praktyce więc o każdej porze dnia jedynym, kogo można było spotkać w środku, był podstarzały kapłan o czerwonej twarzy jasno wskazującej na to, że nawykł zdecydowanie zbyt często zaglądać do kieliszka. Wilkokrwista poniekąd potrafiła zrozumieć, dlaczego to miejsce odstraszało ciekawskich – już sam panujący w ogromnej nawie półmrok był przytłaczający dla kogoś nieobdarzonego czułym wilczym wzrokiem, gdyż okazała rozeta nad wejściem została wykonana z czarnego szkła, które nie przepuszczało światła, a jego jedynym źródłem było kilka świeczników, ustawionych przy smukłych kolumnach. Już samo to mogło pomóc w nawarstwianiu się pogłosek, choć żadne ze świętych podań nie wspominało o nich choćby słowem.

Ludzkie umysły były w gruncie rzeczy całkiem zabawne.

Tak wczesnym rankiem na ulicach panował już duży ruch. Mieszkańcy stolicy śpieszyli się do pracy lub na zakupy na pobliskim targu, błędnie przekonani, że jeśli ruszą tam tuż po jego otwarciu, nie napotkają takiego tłoku, jak o późniejszych godzinach. Mijali ją przemęczeni mężczyźni w eleganckich garniturach, z wysiłkiem niosący w rękach pozornie lekkie teczki z dokumentami, znudzone kobiety, ciągnące za sobą próbujące im to utrudnić na wszelkie możliwe sposoby małe dzieci, uczniowie pobliskich szkół, ścigający się ze śmiechem wokół zabytkowego pręgierza – pozornie pozbawionego wszelkich ozdób kamiennego słupa, wykończonego cieszącą oko miedzianą kopułą rodem z gharrińskich świątyń. Lecz w tym czymś było coś jeszcze...

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz