Interludia cz. 1

39 6 0
                                    

Nazywał się teraz Arrkain.

Arrkain – słowo pochodzące ze starego narzecza południowego Ragharanu, oznaczające pustkę. Doskonale oddawało istotę rzeczy – tak doskonale, że czuł wręcz rozpierającą go dumę, że zdołał na nie wpaść. Kropla ironicznego poczucia humoru nakazywała uśmiechać się półgębkiem za każdym razem, gdy tylko musiał je wypowiadać. Na całe szczęście tutaj nikt nie domyślał się faktycznej przyczyny tej wesołości, wszyscy mieli go jedynie za lekko szalonego obcokrajowca, który nie spoufalał się zupełnie z nikim.

Za obcokrajowca, za którym kręcił się jednooki Dziki smok. Cóż, tego, że może być jeźdźcem, również nikt się nie domyślał, choć to już budziło pewne wątpliwości, bo w przeciwieństwie do wielu różnych dotyczących go spraw, miejsca swojego pochodzenia nie ukrywał nigdy. Szybko przychodziło mu uczenie się języków, nieraz wykorzystywał do tego przeklętą pierwotną magię, pragnąc szybciej przyswoić sobie konkretne zwroty, lecz nigdy nie miał tak rozwiniętych zdolności lingwistycznych, by wyzbyć się charakterystycznego twardego akcentu. Wymyślenie bajki o wadzie wymowy lub odległym kraju, o którym nie słyszał zupełnie nikt, wydawało się znacznie trudniejsze, niż radzenie sobie z ewentualnymi plotkami, a żadne kłamstwo przecież nie funkcjonuje, o ile nie wpleść w nie choć odrobiny prawdy, sprawa więc wydawała się oczywista. Całe szczęście, że nikt nie skojarzył go z osobą zmarłego szalonego króla. Sam nie wiedział dlaczego – informacje wprawdzie docierały do Gholobaru ze sporym opóźnieniem, napotkawszy na barierę w postaci Lodowego Pustkowia, niejako oddzielającego ten niewielki kraj od reszty świata, lecz w końcu pojawiały się i tutaj. A gdy już to zrobiły, nade wszystko miłujący plotki mieszkańcy robili już swoje, byle tylko dostały się do jak największej ilości uszu. Dlaczego nikt nie powiązał wydarzeń w odległym Ragharranie z nagłym pojawieniem się tajemniczego, mrukliwego najemnika z kalekim smokiem? Nie wiedział. Być może możliwość, że rzekomo zmarły Vrarghr Lemarr miałby okazać się jak najbardziej żywy, była zbyt absurdalna, by uwierzyło w nią nawet pospólstwo, lecz i tak...

A zresztą, czy to było na tyle istotne, by wymagało zastanowienia? O ile można mówić o czymś takim w podobnej sytuacji, spotkało go burzowe szczęście – był tutaj anonimowy. Ciekawy, interesujący, przez co nie brakowało mu klientów, bo wciąż znajdował się na ludzkich językach, charakterystyczny aż do bólu ze swoją jasną skórą i różnobarwnymi oczami, ale nikt nie śmiał nawet przypuszczać, jakoby nie był tym, za kogo się podawał. Wszyscy z zadziwiającą łatwością łykali bajeczkę, jakoby od wielu lat podróżował po świecie wraz ze smokiem, którego uratował przed pewną śmiercią. Owszem, pytano go o to, co widział, co przeżył – odcięci od Dużej Ziemi, jak nazywano tu resztę Starego Kontynentu, mieszkańcy Gholobaru nader chętnie słuchali o tym, jak wyglądało życie poza znanymi im ziemiami – lecz z pokorą równą tej ciekawości przyjmowali odmowę, jeśli nie miał akurat ochoty odpowiadać na uciążliwe pytania.

Właśnie kimś takim tutaj był. Kimś obecnym, rozpoznawalnym, a jednak żyjącym z boku. Był pustką. Był samotnikiem. Był... cóż, pieprzonym szczęściarzem, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zdołał się wywinąć, i powinien to wreszcie docenić. Poniekąd tak właśnie robił – doceniał, szanował dobre serce Erghona. Młody wojownik, którym do tej pory tak gardził, teraz jawił się w jego oczach jak... Na bogów, może i to było absurdalne, lecz miał go wręcz za przyjaciela. Nie znał go, nie miał pojęcia o jego przyzwyczajeniach, rodzinie, zainteresowaniach. Nie miał prawa wiedzieć, jaki jest jego charakter, jakim jest człowiekiem w prywatnym życiu. Jedynym, czego był pewien, pozostawał fakt, że to była ostatnia osoba, jaką powinien darzyć cieplejszymi uczuciami, a jednak czuł się poniekąd tak, jakby to właśnie jemu zawdzięczał życie. Tak, to Erghon ostatecznie go ułaskawił – nie wypuścił za nim pogoni, pozwolił, by uciekł, choć musiał doskonale wiedzieć, że dogonienie go, gdy leciał na praktycznie śmiertelnie rannym smoku, będzie dziecinną igraszką. Pozwolił mu uciec. Dlaczego? Łamał sobie nad tym głowę od samego początku, odkąd tylko Vrarghr Lemarr ostatecznie przestał istnieć i przeobraził się w Arrkaina Bez Nazwiska, jak siebie samego nazywał. To było interesujące, a zwłaszcza gdy kwestię tę roztrząsać nad kuflem klarownego piwa, jakie serwowano tu w niemal każdej karczmie, które to tak bardzo mu zasmakowało, że wręcz nie wyobrażał sobie, aby mógł przetrwać bez niego ścięty upałem dzień. Erghonem powodowały motywy, których za nic nie pojmował – na bogów, dał przeżyć człowiekowi, który równie dobrze mógł wylizać rany w jakiejś niedostępnej dziurze, a potem wrócić i narobić jeszcze więcej kłopotów! Darował życie komuś, kto jak nikt inny zasługiwał na śmierć! Tak wyglądało prawdziwe dobro? Czy może bezbrzeżna głupota? Sam nie wiedział. Mimo wszystko nie potrafił opędzić się od wrażenia, że to właśnie Erghon, ten na pierwszy rzut oka tak zarozumiały i tak żałośnie młody chłystek, darował mu obecne życie. I coś jeszcze ważniejszego...

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz