Rozdział 22

20 2 0
                                    

Jeśli obrać tempo nienadwyrężające smoczych sił, lot z Myllhaven do Havre zajmował cztery dni. Kriggs musiał z pewnym zaskoczeniem i niewątpliwą przykrością przyznać, że bez Khrimme, nieustannie drażniącej się z nim i Zarrothem, czas ten dłużył się w nieskończoność. Nawet urozmaicany nieustannym towarzystwem Cienia, podsuwającym całkiem sporo tematów do rozmyślań, nudził wprost śmiertelnie.

Cień nie odstępował ich na krok, lecz wciąż trzymał się daleko. Tak właśnie zaczął ją nazywać: była nieuchwytna i umykała za każdym razem, gdy któryś z nich skupił na niej wzrok, nieustannie majaczyła gdzieś na samej granicy widzialności, czasem tak nieruchoma, że łatwo było pomylić ją ze skałą o osobliwym kształcie lub specyficzną chmurą. Kilkukrotnie próbował ją przywoływać, odsyłał nawet Zarrotha i czekał na nią, myśląc, że to obecność wielkiego Dzikiego ją peszyła, lecz nigdy nie dawała się skusić. Obserwowała, czekała... jak cień właśnie. Przezwisko nasunęło się samo. Ciekaw był, co też takiego chodziło jej po głowie, lecz szybko odkrył, że najlepszą metodą było ignorowanie jej. Tylko to sprawiało, że chwilami traciła czujność i zbliżała się na tyle, że Zarroth był w stanie dosłyszeć łopot jej wielkich skrzydeł. Potrzebowała czasu – było to oczywiste. Czas i cierpliwość były najlepszym, co mógł jej zaoferować, tak więc zaciskał zęby, próbując opanować chęć natychmiastowej reakcji, i udawał, że Cień wcale nie śledzi go z daleka.

A więc cztery dni. Cztery razy po dwadzieścia cztery godziny, z których połowę poświęcał na lot, przez co nie czuł już ani kręgosłupa, ani tyłka, a drugą na rzekomy odpoczynek w karczmach, tak zatłoczonych, że nie było mowy o czymkolwiek więcej ponad czujną drzemkę. Dwukrotnie, męczony koszmarami, po cichu opuszczał najbardziej luksusowy pokój, który zawsze mu przydzielano, nie zważając na jego zapewnienia, że wystarczyłaby mu sterta słomy w stajni (która, jak można się domyślić, oferowała również przyjemniejsze towarzystwo) i odnajdywał drzemiącego zawsze w jak najmożliwszym pobliżu Zarrotha, by chronić się pod jego skrzydłem. Budził się po tym zesztywniały i wściekły jak sto nieszczęść na siebie (czy też swoje ciało, chcąc nie chcąc należące przecież do czterdziestolatka), lecz przynajmniej nic mu się wtedy nie śniło. Obecność smoka miała w sobie coś nieskończenie uspokajającego i krzepiącego...

Vrarghr Lemarr również tak robił. Wielokrotnie rezygnował z wygód pokojów rodzinnej rezydencji i chronił się pod perłowo białym skrzydłem Jarrhönn. W pobliżu ojca nigdy nie czuł się jak u siebie, a smoczyca doskonale to rozumiała, gdyż nie cierpiała lorda równie ogniście jak on sam. Lub jeszcze bardziej, zważywszy na to, że nie łączyły jej z nim więzy pokrewieństwa. A ludzi, za którymi nie przepadała, zwykła podpalać – i nikt nie zdołał jej tego oduczyć, choć pracowało nad tym wielu ludzi, do utraty sił tłumacząc, jakie konsekwencje mogło ze sobą nieść. O tak, Jarrhönn była najdzikszym, najbardziej nieposkromionym stworzeniem, jakie prawdopodobnie istniało w historii... a równać mogła jej się jedynie cała armia Dzikich o potrzaskanych umysłach.

Vrarghr Lemarr urodził się w Havre, w najbogatszej dzielnicy starej metropolii, w pięknym domu z kilkoma wieżami, czterema kondygnacjami i szklonymi witrażami oknach, tak starym, że z całą pewnością pamiętał jeszcze czasy Verikhru – niewielkiego królestwa przytulonego do zachodniego boku Ragharranu, którego Havre było stolicą. Po tym, jak wygasła rządząca nim dynastia, kraj, zawsze żyjący ze swoim większym sojusznikiem w niemal symbiotycznej zgodzie, bez większych przeszkód stał się jego częścią i błyskawicznie zatracił odrębność. Być może nie było w tym nic dziwnego, w końcu Verikhrańczycy posługiwali się dokładnie tym samym językiem, który obowiązywał w Ragharranie, wyznawali tę samą religię i niemal cała ich kultura opierała się na smokach, doskonale się mających w Górach Barierowych, lecz dla Kriggsa i tak wydawało się to zadziwiające, biorąc pod uwagę, jak bogata historia została zaklęta na tych ziemiach. Część starych rodów, których w niewielkim królestwie nie brakowało, jeszcze długo utrzymywała swoją odrębność na piedestale, podkreślając ją na każdym kroku. Tak też było zresztą z rodziną Vrargrha Lemarra.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz