Rozdział 23

63 2 0
                                    

W pewnym momencie Zarroth zgubił trop.

Nie potrafię w to uwierzyć!, warczał, szczerząc kły i plując wokół strzępkami fioletowego ognia. Kręcił się niespokojnie, kilkukrotnie pokonał na na wpół rozłożonych skrzydłach przestrzeń pomiędzy dwoma skalnymi maczugami, wznoszącymi się wysoko ponad poszatkowaną rozlicznymi ścieżkami okolicą. On musi tutaj gdzieś być! Cóż to za burzowo głupie istoty, które potrafią zapaść się pod ziemię?!

Właśnie to dało Kriggsowi do myślenia. Do tej pory cierpliwie pozwalał, by smok sam wybierał drogę, teraz jednak zdjął dłonie z łęku i wstrzymał go krótką myślą. Zarroth skamieniał, poruszył się pod siodłem – mężczyźnie przez chwilę zdawało się, że w nerwach podniesie śmiertelnie ostre kolce na karku, złożone, aby umożliwić człowiekowi wygodne i bezpieczne umoszczenie się tuż za rogami, i pozrywa uprzęże. Być może nie zabiłby tym jeźdźca, Kriggs prawdopodobnie złapałby się czegoś chociażby macką mroku, gdyby poczuł, że zaczyna się ześlizgiwać wraz z siodłem z łuskowatego grzbietu, z pewnością nie gwarantowałoby jednak szczególnie przyjemnego powrotu do Havre. Matowe, ostro zakończone łuski Dzikich, gdy rozsiąść się na nich bez podparcia, ocierały właśnie tam, gdzie żaden szanujący się facet obtarty być nie pragnął... a i utrzymać byłoby się ciężko bez strzemion, obojętnie jak silne miało się uda.

Pamiętam, człowieku, syknął Zarroth, prześledziwszy bez skrępowania migające w głowie jeźdźca myśli. Przecież bym cię nie zrzucił. Za kogo ty mnie masz?

Udał, że tego nie słyszał, i skoncentrował się na nieodległym punkcie, widocznym znacznie lepiej, gdy smoczysko przestało miotać się w prawo i lewo.

Widzisz tę szczelinę?, spytał, koncentrując się na dokładnym przekazaniu obrazu półślepemu smokowi.

Zarroth przechylił lekko łeb, obracając go w odpowiednią stronę zdrowym okiem, i skoncentrował się na dwóch bliźniaczych skałach, rzucających się mocno w oczy przez to, że wyrastały pośród o wiele od nich jaśniejszych. Były lekko obłe, pozbawione ostrych, kruszejących krawędzi, zieleniące się warstwą glonów i mchu.

Piaskowiec?, spytał ostrożnie smok.

Tak, ale nie o to mi chodzi. Między nimi jest ścieżka.

Zarroth poprawił się na skalnym występie i pochylił, wyciągając daleko długą szyję. Zamachał ogonem dla złapania równowagi i zawęszył jeszcze raz.

Być może... lecz czy tam zdoła się zmieścić człowiek?

Podsadź mnie tam.

Smok ostrożnie podsunął się bliżej, z rozwagą stawiając łapy. Cienie wokół drgały niespokojnie, Kriggs przygotowywał się, aby w razie czego zdołać błyskawicznie dociągnąć je do siebie i wierzchowca. Choć wątpił, by zdołał utrzymać iluzję niewidzialności długo, Zarroth był w końcu ogromny, musiał uczepić się nadziei, iż kilka sekund wystarczy, gdyby zaistniała nagła potrzeba ucieczki.

Nikogo nie było tutaj od... kilku godzin. Zarroth, dotarłszy w miejsce, z którego mógł dosięgnąć wąskiej skalnej szczeliny, znowu się pochylił, tym razem na tyle, by umożliwić człowiekowi zejście. Kriggs odpiął pasy uprzęży i zeskoczył na śnieżnobiały piasek, skrzący się na ścieżce, wypłukany zapewne spomiędzy skał podczas jednego z ostatnich deszczy. Czując na plecach gorący smoczy oddech, podszedł bliżej rozwierającej się tuż obok skalnej rany, starając się stawiać stopy tak, by nie pozostawić w piasku wyraźnych odcisków podeszew...

No właśnie, ten piasek. Jeszcze raz zerknął na czarną wstęgę w piaskowcu i uznawszy, że niewątpliwie na niego poczeka, opadł na jedno kolano i zaczerpnął garść świetlistych ziaren, pozwalając, by przesypały mu się między palcami. Lśniły niczym świetlisty, słoneczny promień, jak perłowe drobiny, którymi luminaci napełniali swoje szklane zabawki, aby lśniły w ciemności...

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz