Vivienne
To nie było życie. To było nic innego jak nierzeczywisty, duszny od złotego pyłu i niemożliwych do nazwania odczuć sen...
Sen? Czy może raczej koszmar?
Trzon posrebrzanego widelca uformowano w kształt gładkiego smoczego łba, którego pysk wykrzywiał delikatny uśmiech, jakiego próżno było szukać wśród tych prawdziwych gadów, tych, z którymi chcąc nie chcąc przebywać musiała na co dzień. Zaciśnięte smukłe palce kolorem przypominały mleko lub ogryzioną do czysta kość, a nie coś żywego, ciepłego, zdolnego do wykonania samodzielnego ruchu. Drżały za każdym razem, gdy wątłe mięśnie smukłego kobiecego ramienia zmuszały je do uniesienia ciężaru aromatycznej pieczeni w gęstym, brązowym sosie, która z pewnością wzbudziłaby zachwyt w każdym miłośniku wykwintnej kuchni...
Jej dłonie i ramiona były zupełnie inne niż Lhynne. Choć wilkokrwista była znacznie niższa i drobniejsza, pod jej skórą rysowały się niewielkie, lecz silne jak stal mięśnie, zahartowane latami dźwigania ciężkiego długiego miecza. Malutkie dłonie o długich palcach może i były równie blade i gładkie, lecz ich powierzchnię w strategicznych miejscach znaczyły odciski, jasno wskazujące na to, że właścicielka bynajmniej nie w haftowaniu upatrywała metody na spędzanie wolnego czasu. Na bogów, ileż by dała, by jej wątłe ciało było równie zwinne i silne. Być może wtedy czułaby się choć odrobinę bezpieczniej?
Nie potrafiła ukrócić tych porównań. Dobrze wiedziała, że zagłębianie się w nich nie miało żadnego celu, w końcu od samego myślenia nikomu jeszcze nic nie przyszło, lecz jak mogłaby to zrobić, skoro twarz przyjaciółki wciąż stawała jej przed oczami, ilekroć choćby na moment straciła czujność? Wystarczał jeden moment rozproszenia, jedno krótkie zawahanie, jedna uciekająca w niewłaściwą stronę myśl, by kolejny raz musiała zmagać się ze wspomnieniem zawodu i bólu w brązowych oczach. Dlaczego to musiało tak właśnie się skończyć...?
– Vivienne? Kochanie, dobrze się czujesz?
Dopiero po dłuższej chwili powróciła do rzeczywistości, a potrzebowała do tego stanowczego szturchnięcia w ramię od strony siedzącego po jej prawej stronie Drella. Zamrugała nieprzytomnie i obejrzała się na swojego męża, unosząc wzrok znad maltretowanego kawałka pieczeni. Maska na krótką chwilę opadła, dobrze o tym wiedziała, lecz postanowiła iść w zaparte. Jak zawsze.
Jaka szkoda, że w tym burzowym śnie nawet przez chwilę nie mogła być sobą. To była kompletna farsa – musieć udawać na każdym kroku. Lecz co takiego mogła na to poradzić? Już jako dziecko zdawała sobie sprawę z tego, że niektórzy muszą się poświęcać i trwać w osobistym piekle, by inni mogli czuć szczęście. Tak właśnie wyglądała równowaga na świecie. Tak było od zawsze. To było właściwie... Tylko dlaczego właśnie ona musiała się poświęcać?
– Oczywiście, że dobrze się czuję – prychnęła ze sporym opóźnieniem, ze złością wywracając oczami. Odłożyła sztućce na kruchy talerz z gharrińskiej porcelany zdecydowanie zbyt gwałtownie, by było to dobrze odebrane. Dźwięczny stukot wgryzł się w szmer przytłumionych głosów jak świeżo naostrzony nóż, a kilka wścibskich spojrzeń zaraz powędrowało w jej stronę, umykając równie szybko, gdy napotkały na jej chłodne błękitne oczy. – Dlaczego miałabym czuć się źle?
– Wydajesz się zamyślona. – Mężczyzna zawahał się na chwilę, nieśmiało cofając dłoń, którą wciąż trzymał ją za odsłonięte przedramię. Kremowa suknia z przeszywanej złotą nicią koronki została stworzona na zdecydowanie cieplejsze dni i nie pozostawiała wielkiego pola do popisu dla wyobraźni, ale dobrze wiedziała, że właśnie w niej lubił ją najbardziej.
CZYTASZ
Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]
FantasyW Ragharranie, ponurym królestwie w samym sercu Starego Kontynentu, tak źle nie działo się od czasu rządów szalonego króla Vrarghra Lemarra. Czarne Burze stają się coraz bardziej zajadłe, a w Szarych Mgłach pojawiają tajemnicze postacie, co dla wład...