Rozdział 69

43 7 9
                                    

-  Boże, Boże, co to ma wszystko znaczyć? - powtarzał Marek kręcąc się wokół. - Co teraz...?

Jarosław Gowin oparł się o stojący nieopodal kamień, jednak, czując pulsujący ból nogi, usiadł powoli. W jego oczach pojawiły się łzy. Wspomnienia ostatnich tygodni wróciły: Śmierć Kaczyńskiego. Walki wewnątrzpartyjne. Wyrzeczenie się wszelkich zasad moralnych - układ ze Zbigniewem Ziobrą. Promienie słoneczne, odbijające się od miedzianej blachy, stanowiącej zadaszenie stacji PODLASIE GUWNE. Beata Szydło. Uwięzienie w lochach. Ci, których tam poznał: Cejrowski, Jabłonowski, ojciec Mateusz - oni wszyscy nie żyją. Atak Kwaśniewskiego, pomoc Bohdana - oni wszyscy nie żyją. 

Z graczy pozostał tylko on. Tak blisko zwycięstwa...

- Co my teraz poczniemy? - mamrotał drżącym głosem Marek.

Jarosław spojrzał na niego. Dlaczego ten dzieciak musiał się tu pojawić? Dlaczego musiał wejść na arenę? Gowin starał się odpędzić te myśli. Gdyby nie Marek, mógłby nie przeżyć wybuchu. Pomógł mu. Poza tym, oboje wierzyli w to samo. W potęgę Boga i prawicy. Ale mimo wszystko, gdyby go tu nie było...

Ponownie ujrzał ciała pozostałych zawodników. Przypomniał sobie obietnicę, że, jeśli wyjdzie stąd cało, wreszcie poszuka szczęścia. Przestanie był popychadłem w rękach ważniejszych polityków. Ludzie go pokochają. Nocami nie będzie musiał płakać w poduszkę... Jeśli wyjdzie stąd cało. Nie, nie "jeśli". "Kiedy". Wyjdzie stąd. Powróci do Warszawy, choćby...

Choćby...

Z trudem się podniósł. Jęknął cicho, gdy ponownie fala bólu przeszyła jego nogę. W schowanej za plecami dłoni zacisnął kamień. 

- Mam pewien pomysł - powiedział cicho.

Marek spojrzał na niego.

- Jak pana noga? - zapytał troskliwie. 

Ten jego łagodny głos... Ta jego wiara w dobro...

- Cały czas boli. Nie mam siły mówić. Proszę, podejdź.

Młodzieniec podszedł do Jarosława. 

Ten jego błysk nadziei w oku... Ta jego naiwność...

W oczach Gowina zabłysły łzy. Łkając, schylił głowę. 

- Co się stało, panie...

Prezes Porozumienia zakrzyknął. Wykonał gwałtowny zamach i uderzył Marka w głowię kamieniem. Łzy sączyły się obficie po jego polikach. Płakał głośno i rozpaczliwie. Wykonał kolejny cios, nim PiS-owiec zdołał pojąć, co się właśnie wydarzyło. Upadł. Bok jego głowy oblepiony był krwią.

Jarosław doskoczył do niego. Podniósł kamień wysoko i z impetem opuścił prosto na twarz mężczyzny. 

- Przepraszam! - krzyczał. Twarz miał czerwoną od łez. - Przepraszam! - I, podniósłszy kamulec, uderzył nim Marka po raz kolejny.

- Niech pan przestanie - jęknął młodzieniec. Z jego nosa powoli płynęła krew.

Jarosław wykonał kolejny cios. 

I kolejny. 

Twarz pokrywała się guzami.

- Przepraszam! -krzyknął znów Gowin. Otarł łzy.

Uderzył.

- Przepraszam!

I znów. 

- Ja nie chciałem... Przepraszam...

I znów.

Marek próbował coś powiedzieć. Widząc to, Gowin odwrócił wzrok. Podniósł kamień i z całej siły uderzył nim mężczyznę. 

- Przepraszam! 

Cios.

- Przepraszam!

Cios.

Twarz cała pokryła się we krwi. Jarosław zamknął oczy i z szałem okładał Marka. 

Przystał, kiedy kamień pękł. Podniósł się powoli, nie chcąc patrzeć na ciało. Ręce miał całe we krwi. Ubranie też. Na jego twarzy krew mieszała się z łzami. 

- Przepraszam... - powtórzył po raz kolejny. - Przepraszam...

Rozległa się zwycięska muzyka. Nie wiadomo skąd pojawiło się złote konfetti. 

Wygrał.

Jarosław padł na kolana i znów zaniósł się płaczem. 

Wygrał.

Wtem poczuł jakby ukłucie, jak coś rozrywa jego ciało, jak wypływa z niego krew.

Wygrał.

Odwrócił się i dostrzegł nieznaną mu osobę. W ręku trzymała zakrwawiony nóż. 

- Kim jesteś? - zapytał. Nie doczekał się odpowiedzi. 

Wygrał - i to była jego ostatnia myśl na tym świecie. 



OPOWIEŚCI Z SEJMU - TOM 2: IGRZYSKA ŚMIERCI, KOD KACZYŃSKICH I ILLUMINATIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz