Rozdział 14: Nieproszeni goście

546 51 16
                                    

Z dwojga złego – pływania łodzią i przemieszczania się po ziemi – zdecydowanie wolał pływanie. Właściwie to ono nie było nawet takie złe. Choć bardzo różniło się od lotu, to w pewnym sensie go przypominało. Miał do czynienia z tym samym wiatrem, a konstrukcja nieraz bujała się na falach, przypominając załodze, że nie jest tak stabilna, jak może się wydawać. A oni sami nie są całkowicie bezpieczni, bo mają do czynienia z nieprzewidywalnym żywiołem, który w jednej chwili może być spokojny, a w drugiej zmienić się w przeciwnika nie do pokonania.

Jemu to odpowiadało. Całkowicie. Jakoś tak miał, że nie znosił ani bezpieczeństwa, ani stabilności. W sumie gdyby nigdy nie poznał Nocnej Furii, mógłby swoją przyszłość wiązać właśnie z żeglarstwem. Ewentualnie... innymi rzeczami, które odkrywający nowe lądy wikingowie zwykli robić. Ale to już chyba temat na inną historię.

Bo on poznał Nocną Furię i wybrał inną drogę. Był wolnym duchem, którego nie ograniczały ani granice, ani wysokość, ani nawet prawo i tradycja wikingów. Żeglowanie w pewnym sensie również to umożliwiało. Znajdowałeś się na morzu sam jeden, a dookoła nie było nikogo, kto by ci rozkazywał. Żadnych innych ludzi. Tylko bezkresna woda. Ale w jednym zasadniczo różniło się to od lotu. Było bardziej zależne od wiatru i fal niż własnych kaprysów. Poza tym, odbywało się na łodzi. Małej, zamkniętej łodzi. Tak, to jedno trochę mroziło krew w żyłach przyzwyczajonemu do przestrzeni chłopakowi.

Z jednej strony cieszył się, patrząc na fale, z drugiej bał, gdy znów odwracał wzrok w kierunku pokładu. Nie mógł na to nic poradzić. Ten strach był od niego silniejszy i – choć nad nim panował – cały czas dawał się we znaki.

Tak bardzo przywykł do życia w lesie, wśród smoków i dzikiej przyrody, że teraz wszystko, co nie było wytworem natury, jak na przykład łodzie czy ludzkie wioski, wzbudzało w nim swego rodzaju lęk. Wiedział, że już nigdy się go nie pozbędzie. Nawet się nie starał. To była cena za przyjaźń z dzikim smokiem i stanie się takim jak on. Nie potrafił już się odnaleźć wśród ludzi ani wśród nich żyć. Nie, żeby kiedykolwiek wcześniej to umiał.

Jednak nie zamierzał tego zmieniać. Nie chciał tego robić. Tak było dobrze. Nawet jeśli to „dobrze" mogło mu sprawić problemy bądź raz na zawsze odciąć mu wszelką możliwość powrotu do jego dawnego... do wyspy, na której kiedyś, dawno temu, mieszkał.

I na którą właśnie w tym momencie płynął. Podekscytowany, że może wreszcie dowie się prawdy o swojej matce i niepewny, co do wszystkiego innego. A... dość sporo tego było.

Po pierwsze, nie miał pojęcia, jak sam się zachowa. Od jakiegoś czasu niektóre reakcje działały u niego dość instynktownie. Gdyby zawarczał na któregoś mieszkańca, bo ten na przykład zaczął by się z niego nabijać, to postronni obserwatorzy raczej nie byliby zachwyceni. Mógłby sobie z nimi poradzić, ale tym raczej nie zyskałby sympatii wodza. Albo przynajmniej jego ignorancji. Bo na akceptację i tak nie miał co liczyć. Wiedział o tym już od samego początku.

Po drugie nie był pewien, czy plan zadziała. Obmyślali go „na kolanie". Zakładał prosty przekręt, w wyniku którego szatyn miał mieć niecały tydzień na odkrycie prawdy. Zakładając oczywiście, że nie zamkną go na dzień dobry w jednej z cel tamtejszego więzienia. Jednak najbardziej prawdopodobną opcją było otrzymanie straży, która miałaby go pilnować, dopóki nie wróciłby z powrotem na pokład. I tej wersji starał się trzymać. Co prawda, mógłby nie bawić się z tym wszystkim i po prostu znowu tam polecieć, ale taki przybysz znikąd wzbudziłby jeszcze większe podejrzenia niż „pasażer na gapę".

Po trzecie... no właśnie, po trzecie. Gdy doliczanie dochodzi do trzech, za tą liczbą zazwyczaj kryje się coś naprawdę niepomyślnego. Ta sytuacja nie była wyjątkiem. Bo to, co wzbudzało w nim największy strach nie było zamknięciem w celi – czego już i tak przeraźliwie się bał, bo po pierwsze: małe pomieszczenie, po drugie: zamknięcie – a odkryciem przez Wandali tego, kim naprawdę jest. Co prawda minęło dziewięć lat odkąd opuścił Berk, a z wyglądu zmienił się na tyle, że właściwie nikt nie mógłby go rozpoznać. Tylko... no właśnie. Czy na pewno nikt? W końcu mawiają, że „matka nigdy nie zapomina". A skoro matka, to pewnie i ojciec. Ojciec, którego wolałby nie spotkać. I to wcale nie dlatego, że go nienawidził, czy miał mu coś za złe. Bo nie miał nic. Stoick starał się jak mógł, a on mu tego specjalnie nie ułatwiał. Miał piętnaście lat, przechodził kryzys dojrzewania i własnej egzystencji, a oprócz tego wszystko starał się robić na opak. Nie, żeby teraz to ostatnie się zbytnio zmieniło. W każdym razie podjął decyzję, może trochę pochopną i uciekł. Nie żałował tego jakoś mocno, ale wiedział, że mógł chociaż dać znać ojcu, czy jest cały, zdrowy i czy żyje. Przynajmniej zostawić krótką kartkę. Nie zrobił tego.

Dziki Jeździec || HTTYDOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz