31. Tak będzie bezpieczniej.

266 11 1
                                    

— Watson jesteś cały? — Słyszę krzyk Joego. — Kurwa mać! Oberwałeś! —  Brunet pochyla się nade mną, a ja spoglądam w dół na mój coraz mocniej pokrywający się krwią T-shirt.

— Chyba mnie tylko drasnęło — mówię i podciągam materiał koszulki do góry, odkrywając miejsce, z którego rozchodzi się czerwona ciecz. — Mam nadzieję, że ludzie Clarka ich dogonią! Skąd mogliśmy wiedzieć, że w tym aucie będzie pięciu uzbrojonych facetów?

Joe spogląda na ranę, a ja podnoszę się do pozycji siedzącej, żeby również móc się lepiej temu przyjrzeć.

— Niby draśnięcie, ale cholernie krwawi! Trzeba to jakoś zatamować! — Joe bez chwili zastanowienia rozrywa mój T-shirt, urywa kawałek materiału, zwija w kulkę i przykłada do krwawiącego miejsca, sprawiając tym, że odczuwam przeszywający ból.

— Kurwa — syczę przez zęby, zaciskając jednocześnie pięść, jakby miało mi to jakoś pomóc.

— Dociskaj to — Brunet zupełnie to ignoruje, chwyta za moją rękę i układa ją na kawałku materiału. — Idę zobaczyć do auta, czy mam bandaż — informuje mnie, nerwowo wycierając spocone czoło. Natychmiast podnosi się i podchodzi do bagażnika pojazdu, chwilę w nim grzebie, po czym wraca do mnie z białym materiałem w dłoni.

— To wszystko zaczyna być coraz bardziej popieprzone! — Moja irytacja zaczyna rosnąć, bo chuj z tą raną, nic mi nie będzie, ale ta chora gra właśnie wkroczyła na wyższy poziom absurdu. — To jest jakaś grubsza sprawa, jak widać, nie stoi za tym, tylko jedna osoba, jak dotychczas myśleliśmy.

W tym czasie, w którym ja wypowiadam na głos, wszystkie myśli, które aktualnie mnie dręczą, Joe skupia się na opatrzeniu mojej rany.

— Wydaje mi się, że tę ranę i tak powinien zobaczyć lekarz, dziwne, że aż tak mocno krwawi — Joe posyła mi zmartwione spojrzenia, a ja zastanawiam się, jakim cudem, zawsze impulsywny Walker aktualnie jest tak opanowany?

— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — Moja irytacja zaczyna być coraz większa.

 Nie dość, że daliśmy się zaskoczyć i pozwoliliśmy na to, żeby nasz środek transportu został pozbawiony możliwości dalszej jazdy, to jeszcze ja dałem się postrzelić. Niestety ludzie Victora dotarli do nas dopiero w momencie, kiedy te skurwiele już odjeżdżali. A wszystko miało być takie proste!

Mieliśmy zwabić śledzące nas auto na teren starego lotniska sportowego, a ludzie Clarka mieli do nas dołączyć. Szkoda tylko, że tamci zorientowali się, że coś jest nie tak i próbowali uciec. We dwóch chcieliśmy im to uniemożliwić. Nie byliśmy tylko świadomi tego, że mamy tak nierówne szanse...

— A ty mnie słuchasz? — Głos Joego już wcale nie jest taki opanowany, jak mi się wydawało. Brunet skończył owijać wokół mojego brzucha bandaż i podnosi się, patrząc na mnie z lekko uniesioną prawą brwią.

— Stary, nic mi nie będzie, mamy teraz większe problemy na głowie — mówię i od razu próbuję podnieść się z ziemi,  a Joe widząc moje zamiary, podaję mi rękę i pomaga się dźwignąć na nogi.

Joe już ma w planach coś powiedzieć,  a po jego minie wnioskuję, że postanowił dalej się ze mną kłócić, jednak gdy do naszych uszu dociera dźwięk jadących samochodów, od razu nasze spojrzenia lądują na wjeździe na lotnisko.  Tak, to ludzie Clarka i mam nadzieję, że ich dorwali.

Czuję, jak w moim gardle zaczyna rosnąć potężna gula i mam wrażenie, jakby temperatura powietrza magicznie nagle się podwyższyła, czy za chwilę będziemy mogli w końcu dowiedzieć się, kto do cholery za tym stoi?

Trzy Jeepy podjeżdżają obok auta Walkera, a ja zaczynam coraz mocniej się denerwować. Moje ciało jest tak spięte, że aż zaczynają boleć mnie mięśnie. Drzwi jednego z nich się otwierają, pospiesznie wychodzi z niego dwóch mężczyzn, których imion nawet nie pamiętam, ale to jest najmniej istotne w tym momencie. Udało się, czy nie? Do cholery!

Nie pozwolę wam zapomnieć [Wbrew sobie cz. II]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz