2. Zjawa

13.4K 239 111
                                    

Adeline's POV

W życiu zastanawiało mnie wiele rzeczy. Niektóre były nieistotne, a niektóre wręcz przeciwnie. Czy Asher Evans jest istotny? Kompletnie siadło mi na głowę po wczorajszej imprezie, z której wróciłam po krótkiej rozmowie z Mattem. Nie powinnam myśleć o tym człowieku, bo jest zwykłym marginesem, a więc dlaczego do cholery jasnej myślę? Powinnam się leczyć. Ten kretyn wczoraj się na mnie rzucił, bo odgryzałam się za wyzwiska, które wypowiedział w moją stronę.

Jestem głupia.

- Adeline! Wstawaj na śniadanie! - dobiegł mnie donośny krzyk mojej matki zza drzwi, przez co jęknęłam pod nosem.

Uniosłam brwi, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że to moja matka mnie wołała. Cholera, kiedy oni wrócili? Nawet nie słyszałam, jak weszli do domu, a przecież od godziny nie śpię.

- Adeline! -usłyszałam kolejny krzyk, dlatego niechętnie zrzuciłam z siebie pościel i wstałam.

- Zaraz przyjdę! - odkrzyknęłam, przecierając swoją twarz dłońmi.

Nie chciałam schodzić na dół i jeść z moimi rodzicami i Williamem śniadania. Co weekend jednak muszę, choć całkowicie tego nie chcę. Każdego dnia próbuje być taka jak moja starsza siostra. Taka, jaka moi rodzice chcą, abym była, ale to już mnie męczy, bo doskonale wiem, że nigdy taka nie będę. Pomimo moich chęci, które z niestety już powoli gasną, nie będę wybitną uczennicą i nie będę zachowywała się tak jak Victoria. Jestem inna i oni powinni to zrozumieć, ale nie rozumieją. Boli mnie to cholernie mocno, a nie powinno, bo przecież to jest wina Kennedy i Manuela. Nie potrafię zapomnieć o ich kłótniach z dzieciństwa oraz tych teraźniejszych, a mimo to i tak się staram.

Dlaczego próbuje ich zadowolić, skoro mnie zranili i robią to nadal?

Nie trudząc się na przebranie z piżamy, wyszłam ze swojego pokoju, a następnie zeszłam ze schodów. Czując charakterystyczny zapach naleśników, oblizałam swoje wargi i z lekkim uśmiechem na twarzy skierowałam się do jadalni połączonej z kuchnią.

- W końcu jesteś. - zauważyła moja matka, która stała przy wyspie kuchennej i popijała kawę w białym kubku.

Wyglądała bardzo ładnie, zresztą jak zwykle. Beżowa elegancka sukienka sięgająca jej do kolan i szpilki tego samego koloru. Jej krótkie blond włosy były rozpuszczone i lekko pofalowane. Byłam do niej podobna i to piekielnie. Obie miałyśmy niebieskie tęczówki, jasne włosy i śniadą cerę. Jedyne co nas różniło to charakter i wzrost. Kennedy była ode mnie sporo wyższa. Miała, podajże pięć stóp i sześć cali wzrostu, a ja tylko pięć stóp i dwa cale.

- Jestem.- potwierdzałam głupio, siadając do stołu. - Gdzie jest ojciec i Will? - spytałam, kładąc ręce na biały obrus.

- Tata bierze prysznic, a William się ubiera. - odparła beznamiętnie, przez co chciałam przewrócić oczami, ale tego nie zrobiłam.

- Dlaczego tak szybko wróciliście? - nie wiem nawet, po co chciałam podtrzymać rozmowę ze swoją matką.

Może myślałam, że dzisiaj będzie inaczej niż zazwyczaj?

- Wróciliśmy tak wcześnie, ponieważ wraz z tatą idziemy do pracy. - wyjaśniła, odstawiając kubek na wyspę, a następnie skierowała się do kuchenki.

Oczywiście, jak mogłam o tym nie pomyśleć. Kennedy i Manuel większość swojego życia spędzają w pracy. Czasami mam wrażenie, że kochają ją bardziej niż swoje dzieci. Chociaż? Nie, zdecydowanie to nie prawda. Nic ani nikt nie przebije miłości moich rodziców do mojej siostry. Może miłości do mnie i Willa tak, ale Victorii? Absolutnie nie.

Devoted to hope [ W TRAKCIE KOREKTY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz