35. Śpisz ze mną

6.8K 208 93
                                    

Adeline's POV

Droga na lotnisko, odprawa i kontrola bezpieczeństwa, która stresowała mnie bardziej, niż przepuszczałam, minęła rześko. Nie zaistniały żadne problemy, z czego szczerze byłam wdzięczna, ponieważ jak najszybciej chciałam znaleźć się na pokładzie, zapominając, choć na moment o takim miejscu jak Calabasas. Czy to się udało? Tylko częściowo z uwagi na fakt, iż miejsce miałam obok Ashera, który co jakiś czas łypał białkami przenikliwie moją twarz. Nie byłam w stanie nie zwracać na to uwagi. Moje serce wtedy przyspieszało swój rytm, a wargi się zaciskały, bo nie wiedziałam, co mogłabym mu powiedzieć.

Niemiej jednak, w końcu musiałam coś zrobić. Spojrzenie zielonookiego, zgaszone światło i zbliżający się wielkimi krokami odlot samolotu mnie stresował. Szczególnie to ostatnie, bo naprawdę dawno nie latałam.

– Boisz się? – czekając jak Żydzi Mesjasza, aż wypowiem jakieś słowo, dotarło do mnie pokorne pytanie Ashera.

Niezwłocznie przeniosłam na niego spojrzenie.

- A ty? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, nie chcąc wyjść na mięczaka.

– Ja nie – odpowiedział pewnie z lekkim uśmieszkiem.

Byłam na straconej pozycji. Moja twarz nie mogła wyrażać niepokoju, który był wewnątrz mnie, bo nie tylko Evans się nie bał. Pozostali pasażerowie prócz małych płaczących dzieci również nie podzielali moich emocji. Ja nie mogłam być gorsza. Nie mogłam wyrywać sobie włosów z głowy, ponieważ Kennedy nie miała racji. Samolot nie spadnie.

- Ja... też nie! – ku mojemu zdziwieniu pisnęłam, gdy maszyna zaczęła się wznosić.

Momentalnie wstrzymałam oddech, powracając do spojrzenia w fotel. Moja głowa mimo woli ponownie zaczęła wymyślać najgorsze scenariusze, a ja sama żałowałam, że nie posłuchałam się matki. Mogłam zostać w domu i leżeć aktualnie na łóżku, oglądając po raz kolejny mój ukochany serial z Chrisem Woodem.

– Daj rękę, Adeline – gdyby nie moje imię, pomyślałabym, że mój mózg wytworzył sobie sam sytuację na pokładzie.

Wlepiłam ponownie wzrok w zielonookiego, który bez cienia niepokoju wystawiał w moją stronę dłoń. Nie miałam czasu się nad tym zastanowić, bo czym prędzej złączyłam nasze ręce w mocnym uścisku i wypuściłam powietrze z ust, próbując się uspokoić.

Kennedy chciała po prostu wyprowadzić mnie z równowagi. Samolot nie spadnie, a ja i moi znajomi przeżyjemy – powtarzałam te słowa jak mantrę w głowie przez kilka następnych sekund bądź nawet minut.

W uszach mi szumiało. Ścisnęłam impulsywnie mocniej dłoń Ashera i wzmocniłam uścisk na podłokietniku. Samolot prężnie się ustabilizował, a kapitan w końcu zakomunikował, że czas zapiętych pasów minął. Odetchnęłam ciężko i oderwałam rękę od bruneta, który wciąż wywiercał dziurę w mojej głowie spojrzeniem.

– Dzięki – mruknęłam drżącym głosem, łapiąc pośpiesznie telefon, który w tym momencie był mi potrzebny tak samo, jak nauka matematyki. Innymi słowy, wcale, ale to wcale.

- Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział z zadowoleniem, a ja uniosłam brwi, nie całkowicie takiej reakcji na swoje słowa się spodziewając.

– Przyjemność? – powtórzyłam zmieszana, obejmując jego zrelaksowaną, a zarazem rozbrajającą twarz spojrzeniem.

– Tak – wzruszył ramionami, kontynuując. – Cieszę się, że mogłem ci pomóc.

Pod wpływem chwili na moje policzki wkradły się czerwone rumieńce. Pomimo to nie spuściłam chłopaka z oczu, bo dzięki obserwacji całej jego osoby mogłam przygłuszyć strach, który napędziła mi matka i spróbować zrozumieć moje dziadowskie uczucia.

Devoted to hope [ W TRAKCIE KOREKTY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz