Rozdział 11

262 5 1
                                    

Nigdy nie radziłam sobie z samotnością.

Odkąd rodzice się rozwiedli i byłam zdana sama na siebie uczucie pustki gdzieś w środku mnie przysłaniało wszystko inne.

Samotność bolała. Bardzo.

Właśnie wtedy, niczym rycerz na białym koniu pojawił się on - James Stevens we własnej osobie i skradł moje wybrakowane serce.

Przestałam być sama i to w jakimś sensie mi wystarczało.

Przestałam być sama, ale to uczucie, które nas łączyło było tylko złudną kurtyną, która maskowała samotność, choć tego nie wiedziałam.
To on był ze mną każdego ranka i nocy. Dzięki niemu pustka znikała i serce przestawało być niekompletne.

Potem je złamał i zostawił pokruszone, roztrzaskane na kawałki.

I chociaż łudziłam się, że to nic nie zmieniało, to w głębi serca wiedziałam, że było odwrotnie. Zmieniło się wszystko, a ja znowu byłam sama.
Ziejąca czarna dziura stała się nieodłącznym elementem mojej codzienności. Dlatego siedząc na zimnym, wilgotnym piasku wpatrywałam się tempo w szumiące fale. Ludzie byli do nich podobni. Pojawiali się szybko i znikali równie łatwo jak one.

Wiedziałam, że miałam Fionę. Wspólnie wspierałyśmy się nawzajem i byłam pewna, że jeśli zaszłaby taka konieczność, to każda z nas wskoczyłaby za drugą w ogień. Bez zastanowienia czy choćby chwili zawahania.
Jednak Fiona miała do kogo wracać co roku, miała dom w którym była mile widziana, a ja...

Ja nie miałam nic takiego.

Właśnie dlatego czasem dochodziło między nami do kłótni. Dziewczyna często nie rozumiała mojego przywiązania, a ja nie rozumiałam jej niezależności. Chociaż kochałam ją z całego serca doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie wie co to strata i ból.

Przejechałam zimnymi palcami po rozpuszczonych włosach, które opadły mi na plecy.

Nadal lekko drżały, jednak lęk i strach przeminął pozostawiając po sobie dziwny ślad w mojej duszy. Przypominał drobną rysę na gładkiej szklanej powierzchni, która szpeciła całość mimo swojego niewielkiego rozmiaru.

Pomimo panującego mroku, czarnego jak smoła nieba i bezkresnego oceanu czułam się bezpiecznie.

To miejsce sprawiało, że coś w moim sercu się zmieniało.
Otoczony gęsto rosnącymi drzewami piasek, który ciągnął się spory kawałek zapewniał prywatność, której w tym momencie potrzebowałam.

Obserwowałam w dziwnym transie poruszane wiatrem liście i gałęzie, które charakterystycznie szumiały ocierając się o siebie nawzajem. Ziarenka piasku wpadały mi na twarz obijając się o zaczerwienione policzki i kuły w oczy, gdy dostawały się pod powieki.

Mój mętny wzrok zatrzymał się na jednym punkcie w oddali.

Coś znajdowało się na drugim końcu plaży, a ja dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę tępo wpatrując się w przestrzeń. Ciemny cień przypominał jakiś mały budynek, ale z tej odległości nie byłam w stanie stwierdzić czym był.

Nie zamierzałam jednak tego sprawdzać. Nie byłam odważna, albo pokręcona na tyle, by w środku nocy zwiedzać wyludnione miejsca i sama pchać się w objęcia niebezpieczeństwa. Już wystarczająco lekkomyślne było siedzenie tu zupełnie samotnie w spowitym mrokiem świecie.

Opadłam plecami na piasek, zaciskając w pięściach zimne ziarenka z taką siłą, że kłykcie pobielały.

Cokolwiek miało miejsce kilka długich chwil temu nie mogło się powtórzyć. To wrażenie umierania, braku powietrza i ciasnoty było... przerażające.

Dancing through the stormOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz