Rozdział 26

249 6 0
                                    

Ona jest nikim.

Te słowa zupełnie jakby utknęły w mojej głowie i puszczone w zapętleniu nie dawały mi spokoju. Każde powtórzenie bolało jeszcze bardziej, cięło jeszcze głębiej, rozrywało moją duszę coraz mocniej.

Byłam nikim.

Może wszyscy mieli rację, może byłam nic nieznaczącym człowiekiem.

Czy to zwykły przypadek, że te słowa powtarzały się już niejednokrotnie?

Czy mógł być to zwykły zbieg okoliczności?

Nie, nie mógł.

Pęknięcia, które nosiłam w sobie już od dawna pogłębiły się wraz z odejściem Jamesa, a teraz miałam wrażenie, że zmieniły w wyrwy wypełnione pustką, cierpieniem i bólem. Nie powinnam się tak czuć, bo przecież te słowa wypowiadał Torres. Cholerny Flynn Torres, który zamiast serca miał zimny i nieczuły głaz. Przecież nie był mi bliski, nie był ważny. Sama mogłabym powiedzieć o nim dokładnie to samo, tylko że nigdy bym tego nie zrobiła. Byłam miękka. Zbyt miękka.

To słowo opisywało mnie całą. Określało mnie jako osobę.

Zbyt nieśmiała.

Zbyt słaba.

Zbyt krucha.

Zbyt emocjonalna.

Nie zamierzałam jednak uronić ani jednej z łez, które cisnęły mi się do oczu. Nie tutaj i nie przy nim. Nie, gdy trzy pary oczu wpatrywały się we mnie czujnie, a jedne z nich były koloru przeklętej, płynnej czekolady. Dlatego zamiast stać na środku, pokrytego drewnem salonu niczym ostatnia ofiara losu, ruszyłam przed siebie, przeciskając się między ciałami dwóch innych osób.

Wzrok Gabriela palił moje posiniaczone nadgarstki z pokerowym wyrazem twarzy, a Kane wyglądał jakby powstrzymywał wybuch śmiechu resztkami sił. Byłam dla niego taką samą rozrywką jak dla Torresa. Szłam pewnie. O wiele pewniej niż w rzeczywistości się czułam. Głowę uniesioną miałam wysoko, a podbródek zadarty ku górze. Nie zamierzałam pokazywać słabości, mimo że widać je było na pierwszy rzut oka. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz, kiedy bose stopy zderzyły się z zimnym piaskiem. Czując morskie powietrze na policzkach, poza zasięgiem wścibskich spojrzeń rozsypywałam się na kawałki. Zabrałam ubrania z dachu drogiego samochodu i ubrałam na siebie, mimo mokrego stroju. Moje gwałtowne oddechy mieszały się z szumem fal i liści poruszanych przez lekki wiatr wysoko na drzewach.

Z domku było słychać męskie głosy, ale nie zamierzałam oglądać się za siebie. Chwyciłam za telefon i w ułamku sekundy wybrałam numer osoby, na której mogłam polegać zawsze i wszędzie. Szłam przed siebie, a ubrania zaczęły przesiąkać wodą, gdy w ciszy wsłuchiwałam się w długie rytmiczne dźwięki połączenia. Fiona nie odebrała telefonu po pierwszym sygnale. Nie zrobiła tego nawet po drugim. Weszłam na nieoświetloną drogę mając nadzieję, że nikt mnie nie zabije w tych ciemnych zakamarkach Huntington Beach. Tak bardzo chciałam wrócić do domu, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że go nie mam. Nie miałam dokąd wracać. Nie miałam swojego miejsca na tym świecie. Już nie.

Przy trzecim sygnale usłyszałam warkot silnika, w głębi duszy licząc na to, że jakiś zagubiony kierowca próbuje wrócić na jedną z głównych dróg, przypadkiem trafiając na teren prywatny Torresa.

Przy czwartym sygnale światła samochodu oświetliły asfalt za moimi plecami.

Przyśpieszyłam kroku, wycierając wierzchem dłoni mokre policzki. Buty stukały rytmicznie o twardą powierzchnie, a przyśpieszony oddech drżał od emocji.

Dancing through the stormOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz