Rozdział 23

251 6 0
                                    


Noc była wyjątkowo jasna, a księżyc rozświetlający niebo wręcz raził, gdy się na niego spoglądało. Była pełnia. W tym miejscu wydawała się być jeszcze bardziej magiczna, a dorównujące jej blaskiem gwiazdy tylko potęgowały to niesamowite wrażenie.

Miałam przechlapane.

Wiedziałam, że jeśli któreś ze wścibskich i ciekawskich osobników zwanych też moimi przyjaciółmi zorientuje się co tak naprawdę się wydarzyło wszystko trafi szlag. Miałam wrażenie, że Fiona i Luke wcale nie przejęliby się faktem, że Ashton jest dwa razy większy i co najważniejsze silniejszy od nich. Rzucili by się na niego jak hieny, gdyby tylko zorientowali się, że zrobił mi krzywdę.

Byłam zła, ale też trochę...przybita.

Nie spodziewałam się, że ten chłopak jest zdolny do takich czynów z tak błahych powodów. Przecież ledwo dotknęłam tą deskę! Dobrze było jednak wiedzieć, że spotykanie się z nim wcale nie jest tak bezpieczne i nieszkodliwe jak mi się wydawało.

Zanim jednak którekolwiek z czekających na mnie przyjaciół zdążyło chociaż otworzyć usta narzuciłam na siebie cienki sweterek, który całe szczęście zabrałam ze sobą, gdybyśmy mieli siedzieć tutaj do późna i złapałam za materiałową torbę. Ruch ten był tak szybki, że jej zawartość zaszeleściła, a ja tylko przeklęłam w duchu swoją niezdarność i pomodliłam się, by zabrana tu książka nie doznała żadnego uszczerbku.

-Gdzie idziesz? – zapytała Fiona zrywając się do siadu.

Jej twarz nabrała rumieńców.

-Muszę już iść. – odpowiedziałam zwięźle starając się nie patrzeć jej w oczy. Wiedziałam, że jeśli to zrobię moja przyjaciółka w ułamku sekundy zorientuje się, że coś jest bardzo nie tak, a ja nie zamierzałam do tego dopuścić.

Wzięłam więc głęboki oddech, odwróciłam się do nich plecami i zaczęłam maszerować w stronę miasta. Nie zamierzałam jeszcze wracać do domu Martinów. Miałam wrażenie, że spędzam tam już i tak za dużo czasu, a poza tym spacer po mieście wydawał się lepszym pomysłem niż izolacja w czterech ścianach pokoju.

- Do zobaczenia później! – krzyknęłam tylko na odchodne, nie odwracając się za siebie.

Nawoływanie Luka i Fiony ucichło dopiero wtedy, gdy piasek przesypujący się pod moimi stopami zastąpił rozgrzany asfalt, który parzył w stopy niczym rozgrzana do czerwoności patelnia. Nie zamierzałam jednak odpuszczać, bo przed sobą miałam widok, który za każdym razem wprawiał mnie w zadumę. Długie, ciemne ulice z pędzącymi samochodami mieszały się z wysokimi palmami i błękitnym, nieskazitelnym dziś niebem. Ciepłe podmuchy letniego wiatru, który wiał znad oceanu mierzwił mi włosy i smagał po twarzy, a zapach, który otulał moje nozdrza był zwyczajnie nie do opisania. Tu pachniało jak... jak na jakiejś rajskiej wyspie. Ten zapach przypominał mi szczęście. Czyste i pierwotne szczęście. Chodnikami chodzili ludzie z małymi dziećmi, jak i dorośli, a większość z nich nosiło deski surfingowe. W końcu było to miasto stworzone wprost dla nich.

Kładąc się więc do łóżka nie żałowałam ani chwili spędzonej w tym miejscu. Bo chociaż nie mogłam cieszyć się nim w pełni przez przeklętego Torresa, to każda minuta wydawała się pożyczonym czasem, który mógł się szybko skończyć. Wiedziałam, że Fiona jest na mnie zła, podobnie jak Luke, gdy nie wpuściłam ich do pokoju. Nie miałam ochoty rozmawiać chociaż nie wiedziałam dlaczego. Ten dzień był zwyczajnie za trudny i zbyt skomplikowany, a ja jedyne o czym marzyłam, to pójście spać najlepiej na jakieś dwadzieścia cztery godziny. Los jednak uwielbiał sobie ze mnie drwić i testować moje resztki cierpliwości. Prawie zasypiałam, gdy coś stuknęło tuż za moim oknem. Zignorowałam jednak dziwny odgłos zbyt zmęczona, by się tym przejmować.

Dancing through the stormOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz