Rozdział 29

270 6 0
                                    

 -Co tak dokładnie łączy ciebie i Torresa? - wyrzuciła z siebie Fiona na jednym wydechu, jakby sama nie mogła uwierzyć, że wypowiada te słowa.

Luke, który do tej pory biegał z kąta w kąt doskonaląc swój kolorowy strój stanął jak wryty zezujac na mnie wzrokiem. Ja natomiast zakrztusiłam się powietrzem, czując jak coś lepkiego i kleistego zapycha moje gardło przez napływ sprzecznych emocji.

-Audrey i Torresa? - zapytał czarnowłosy wpatrując się w nas jak w idiotki. - Dobrze się czujesz kuzyneczko? Może to już gorączka albo co gorzej twoja głupota wychodzi na jaw. – dodał z kpiną w głosie.

-Doskonale wiem co widziałam, Luke. – zaczęła z wyrzutem i nutką...strachu? – Nie dość, że nie spuszczał jej z oczu, to jeszcze nazwał ją promyczkiem! – powiedziała, wyrzucając ręce w powietrze.

Starałam się udawać, że wcale mnie nie ma zamierając ze szczotką wplątaną we włosy. Stałam się jednym z tych kamiennych posągów, które widziałam kiedyś w muzeum na wycieczce. Były zimne, nieruchome i przede wszystkim nie oddychały podobnie jak ja w tym niefortunnym momencie.

-Czekaj, co? – zapytał Luke przenosząc swój wścibski wzrok wprost na mnie.

Najwyraźniej bycie niewidzialną musiałam jeszcze dopracować.

-Dajcie spokój, przecież to są jakieś bzdury. – zaśmiałam się dziwnie sztucznie, chociaż wcale nie chciałam żeby tak wyszło. – Torres, to dupek i nazywa mnie tak odkąd go znam. To dla niego pewnie jakiś rodzaj gry albo wywyższenia się, bo przecież myśli, że jest najcudowniejszym człowiekiem pod słońcem. Ewentualnie skrycie mnie obraża, a my zwyczajnie nie rozumiemy tego jakże wyrafinowanego przytyku. – mówiłam bez przerwy, chociaż powinnam zamilknąć jakieś dwa zdania wcześniej.

Nie chciałam, żeby mój wywód wyglądał jakbym się tłumaczyła. Przecież tłumaczy się tylko winny, a ja wcale nim nie byłam.

-Nie wiem, ale ten człowiek mnie przeraża tak samo, jak połowę tego miasta. – skomentowała Fiona tuszując swoje długie rzęsy przed lustrem.

-Czemu tylko połowę? – zapytałam próbując rozczesać poplątane od wiatru kosmyki.

Luke zaśmiał się pod nosem.

-Bo drugą połowę za bardzo pociąga, by się bali. Wiesz, bogaty, przystojny, sarkastyczny i niestabilny psychicznie. Przecież to brzmi jak idealny materiał na upojną noc. – powiedział z cwanym, prawie rozmarzonym uśmieszkiem.

Brakowało tylko by zaczął się ślinić.

-Może i jest przystojny, ale ta jego oschłość i pusty, morderczy wzrok raczej mówią same za siebie. Gdy na mnie patrzył na tym jachcie, to miałam ciarki. – sprostowała wkładając czarną szczoteczkę z powrotem do opakowania. –Poza tym nie interesują go związki.

-Nadal jestem oburzony, że płynęłyście jego jachtem. Przecież on jest wart więcej niż cały nasz dom!

Jego wzburzenie było komiczne.

-A Florence? Myślałam, że coś ich łączy skoro prawie mnie utopiła. – wyrzuciłam z siebie neutralnym tonem, choć coś ścisnęło mi żołądek.

-Ta żmija? – zapytał krzywiąc się jakby zjadł pół kilo cytryn. – Lata za nim jak pies za własnym ogonem odkąd tylko pamiętam. Próbuje złapać Torresa w te przebrzydłe szponiska, a on z tego co mi wiadomo nie jest zainteresowany.

-Albo dobrze udaje. – dodała kąśliwie Fiona.

***

Gdy podałam wysłany przez Torresa adres naszemu kierowcy, którym – o zgrozo – został Luke w samochodzie zapadła cisza.

Dancing through the stormOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz