XXXII

49 7 0
                                    

Trzymając w dłoniach poranną korespondencję, Marcus ponownie poczuł mieszaninę strachu i nadziei, która szybko jednak przerodziła się w rozczarowanie.

„Trzeci" – pomyślał, podchodząc do okna i uchylając firankę, jakby nadawca wiadomości mógł stać na ulicy i obserwować rozwój wydarzeń.

Po charakterze pisma domyślił się adresata. Kiedy po raz pierwszy otrzymał wiadomość od Ulana, po prostu otworzył ją i przeczytał. List informował go o szczęśliwym, choć przedwczesnym i nagłym, rozwiązaniu u Orany. Tekst promieniał radością oraz optymizmem. I czymś jeszcze – wdzięcznością, wymierzoną prosto w niego. Rozumiał to, gdyż tak wczesny poród, zwłaszcza w prymitywnych warunkach, mógł przynieść wielkie nieszczęście w ich rodzinie. Dzięki Patronkom, jednak nic takiego nie miało miejsca. Choć rozum podpowiadał mu, że niebezpodstawnie zasłużył sobie na wdzięczność świeżo upieczonych rodziców, jednak sumienie ... Sumienie wiedziało swoje. Wszak wiedział, że nigdy nie chodziło o ratowanie czyjegoś życia, a jedynie ... Być może ... Odzyskanie spokoju ducha? Bzdura! Nawet sam ze sobą nie potrafił być szczery! Zawsze chodziło o jedno! O Nią. O to, by mu wybaczyła; by przestała myśleć o nim tak źle; by spojrzała na niego łaskawiej. Będąc jeszcze do niedawna człowiekiem tak mocno zadufanym w sobie, nie potrafił teraz rozgraniczyć tego, co było prawdą, a co złudzeniem. Wytworem jego splątanego umysłu. Zatracił jasność widzenia, choć wychodziło na to, że tak naprawdę nigdy jej nie miał.

Zmienił się za to w człowieka, który nie liczył się z obiektywnymi możliwościami realizacji swojego szczęścia. Runabiana stała się jego utopią, nierealną ideą spełnienia doskonałego marzenia. Miejscem, którego nie ma. Zamiarem niemożliwym do urzeczywistnienia.

„Wdzięczność" – mruknął do siebie, obracając w dłoniach nowy list.

Jednocześnie wrócił myślami do poprzedniego listu, tego drugiego, który nie pozostawił mu wyboru. Ulan tak bardzo chciał się z nim spotkać osobiście, na dodatek w jednostce szpitalnej, iż dalsze wzbranianie się przed spotkaniem, mogłyby być uznane za obrazę. A przecież nie chciał nikogo urazić, a już na pewno nie kogoś z rodziny Rubi.

Nadzieja, ta bezpodstawna nadzieja, zjadała go od środka, więc ponownie musiał ją rozwiać.

Ucieczka ze Stolicy na razie nie wchodziła w grę, gdyż tylko tutaj miał garść sprzymierzeńców, ludzi, którzy nie odwrócili się od niego plecami. Choć może powinien powiedzieć, że były to osoby, którym niestraszny był jego ojciec, gdyż jego wszechobecne macki nie miały im nic do odebrania. Stracił niemal wszystko, na co pracował przez całe życie w imię szaleństwa, więc wychodziło na to, że teraz, w imię tego samego, wybrał się do szpitala.

Ulan dokładnie wytłumaczył mu w liście, gdzie powinien się udać – piętro, korytarz, drzwi, by już po chwili znaleźć się w silnym uścisku mężczyzny, który zawdzięczał mu tak wiele.

- Orana nadal karmi dziewczynki – oznajmił cicho, gdy wreszcie odsunął go od siebie na odległość ramion. – Zresztą chodź, mam ci coś do pokazania.

Nic na to nie mówiąc, skinął jedynie głową i podążył za Ulanem. Sama wzmianka o karmiącej matce sprawiła, iż poczuł się bardzo nie na miejscu. Ulga, że nie musiał wchodzić do sali poporodowej, była ogromna.

Krocząc kamiennym korytarzem, na zewnątrz pozostawał spokojny i niewzruszony, ale w wewnątrz czuł się jak zwierzę zamknięte w zbyt ciasnej klatce. Wokół niego tętniło nowe życie, które można było wyczuć w uśmiechach mijających go ludzi, sprawnych ruchach krzątających się pielęgniarek oraz w echu płaczu małych dzieci.

Ulan zatrzymał się przed pokojem, którego ściana była całkowicie oszklona, pozwalając zobaczyć łóżeczka z maleńkimi dziećmi po drugiej stronie, często podłączonymi do aparatury.

UtopiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz