Rozdział pierwszy

30 6 0
                                    


Bezchmurna noc ciągnęła się dla niego w nieskończoność, co było zrozumiałe, gdyż jechał pod jej opieką niemal nieprzerwanie od trzech godzin. Spowolnił konia, dając mu odpocząć. Słyszał jego rzężenie od paru minut, lecz mimo to, nie mógł się zatrzymywać. W nocy lasy bywały niebezpieczne, nawet jeśli znajdowały się one nieopodal zamku imperatora Garashida. Owszem, byłoby nierozważnym ze strony rozbójników w nich przesiadywać, jednak wielu ludziom brakowało piątej klepki. Co jakiś czas odwracał głowę, by upewnić się, czy nikt za nim nie podążał. Co prawda nie miał przy sobie za wiele, ale cenił sobie swe zdrowie. Ku jego uldze, nikt go nie zaczepił.

Budowla, choć zbudowana pospiesznie po podbiciu kontynentu przez Garashida, trzymał się w niezachwianym stanie przez ostatnie osiem lat. Miała kształt ośmiokąta, do którego przytwierdzono mnóstwo wież, przez co można było odczuć, że piętrzyły się one na sobie. Co jakiś czas, gdy tu wracał, miał wrażenie, że jest ich coraz więcej, jakby imperator był ich fanatykiem.

Słysząc z południa spokojny szum pieniących się fal, dojechał pod bramę zamku, gdzie jak zwykle znajdowało się czworo strażników odzianych w czarne zbroje z wygrawerowaną piersią zaciskającą miecz. Dwóch z nich opierało się o halabardy, podczas gdy pozostała dwójka, stojąca bliżej bramy, stała z mieczami schowanymi w pochwie. Gdy zdjął kaptur, każde z nich oddało mu hołd skinięciem głowy. Odwzajemnił gest. Zatrzymał się na chwilę, by dać strażnikom nieco czasu na otwarcie bramy, przez którą mógł zobaczyć patrolujących ulicę żołnierzy.

Wjechał do środka, nie przyspieszając, ponieważ wiele tutejszych uliczek było wąskich na tyle, że pędzący koń nie miałby szansy nie zabić przypadkowej ofiary. Co jakiś czas, skręcając napotykał na patrolujące pary rycerzy. Niektórych pamiętał jeszcze z akademii. Jednych szkolił, a inni bywali jego kompanami podczas zajęć. Cieszył się, że zaszli w karierach tak wysoko. Do obrony Alder w królestwie Moadery wybierano najwybitniejszych wojowników, osiągających najlepsze wyniki podczas egzaminów. Nie zamienił z nimi zbyt wielu słów, gdyż nie mógł się zatrzymywać. gdy imperator wzywał go do siebie, a tylko głupiec zlekceważyłby jego rozkazy. Zazwyczaj takich nieszczęśników Garashid szybko odnajdywał i zabijał, bezpośrednio, lub przy użyciu swych wojskowych — dokładnie takich jak kierujący się do jego sali tronowej jasnowłosy mężczyzna.

Zszedł z konia, po czym zaprowadził go za wodze do drewnianego konowiązu. Otworzył wrota, oglądając się za samotnie stojącym białym koniem, wydającym się być żywą oazą spokoju. Swojego towarzysza nazwał Syfrickiem na cześć swego ojca, zamordowanego króla Teandry. Tylko tyle mógł zrobić, by uczcić jego pamięć. Na publiczne manifestowanie swojego szacunku wobec rodziciela nie miał szans, nawet gdyby ocalił życie Garashidowi pięć razy w ciągu miesiąca.

Szedł uboczem prawej strony korytarza, pospiesznie witając się z kapitanami, damami ich serc oraz giermkami. Niektórzy z nich mieli ich dwóch lub trzech. Często byli dziećmi przyjaciół, którzy korzystając z sytuacji, przekonywali rycerzy do wzięcia ich latorośli pod skrzydła wykwalifikowanych wojowników. Sam nigdy nie miał prywatnego ucznia i nie przeszkadzało mu to. Jednocześnie wielokrotnie zapewniał znajomych, że w przyszłości wzięcie pod opiekę czyjegoś dziecka nie byłoby dla niego problemem, ale żadne z nich go nie posiadało. Podobnie zresztą jak on, nie żeby tego pragnął. To byłoby za duże ryzyko. Zarówno dla niego jak i dziecka. Bycie generałem Imperium, nawet obdarzonym nadludzką siłą, nie gwarantowało jemu i jego bliskim nieśmiertelności.

Stanął przed potężnymi drzwiami, oświetlonymi częściowo przez mlecznobiały blask księżyca. Zdziwiony brakiem strażników zapukał w nie parę razy. Westchnął cicho, wciąż słysząc pojedyncze słowa z rozmów napotkanych wcześniej znajomych.

Naprzeciw DrżeniomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz