Rozdział trzydziesty drugi

2 1 0
                                    

Przywiązali konie do drzew na zachodnich obrzeżach lasu. Szli pospiesznie i w kompletnej ciszy, zupełnie jakby zamienili się w cienie. Przez większość drogi nie zwracali na siebie uwagi patrolujących żołnierzy. Doszło do tego dopiero na drugim końcu lasu. Rycerzy było trzech i zanim zaczęli nawoływać o pomoc, Vanter wciągnął ich ruchem stopy pod ziemię. Mimo to, Averaet widząc wiele rozstawionych namiotów wokół Kasmonii, uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli ubiorą zbroje wrogich rycerzy, gdyż to dzięki temu przejdą do miasta przez jedno z tajemnych przejść. Żadne z towarzyszy z nim nie dyskutowało. Po chwili Vanter ostrożnie wyciągnął ich z ziemi, a następnie pospiesznie zmienili swe odzienie, które — podobnie jak martwych mężczyzn — czarnowłosy ukrył pod ziemią. Zbroja Istrii była nieco za duża, jednak nie uznała tego za problem, gdyż jak argumentowała, nie był to jej pierwszy raz, gdy nosiła cięższe i niepasujące opancerzenie. Averaet natomiast czuł się brudny, i to nie dlatego, że dopiero co wyciągnięto ją z ziemi, ale przypominała mu ostatnie lata. Zdawał sobie sprawę, że ich nie zapomni, jednak nie spodziewał się, że wspomnienia aż tak go przytłoczą.

Wyszli spomiędzy drzew zlani potem, spodziewając się w każdym momencie gradu strzał. Żołnierze ustawiali wokół miasta — oczywiście pod nadzorem oficerów — drzewa, których korony skierowane były w stronę lasu, a samo pole pogłębiano za pomocą łopat. Oficerzy poganiali niższych rangą, choć tym ewidentnie brakowało sił. Averaet zacisnął dłonie w pięści, podobnie jak Vanter. Z pewnością by coś z tym zrobili, ale mieli zadanie do wykonania.

Przeszli pospiesznym krokiem obok zasieków z opuszczonymi głowami, z dala od ognisk mogących unaocznić ich oblicza. Zbliżyli się do murów, okrążali je, dopóki Averaet nie rozpoznał lekko wysuniętej cegły. Rozejrzał się wokół, nie widząc w pobliżu żadnych żołnierzy, a jedynie pozostawione samą sobie ukończoną część zasieków.

— Czyli ostatnim razem, gdy się tu włamywaliśmy... — rzekł wyraźnie oniemiały Vanter.

— Tak, mogliście otworzyć tajne przejście — odparł Averaet. — ale nie wiedzieć dlaczego, Evergard nigdy nie potrafił spamiętać, gdzie ono jest.

Już za nią chwycił, ale zastygł na zawołania jednego z oficerów. Averaet od razu go rozpoznał.

— Nie lenić się! — krzyknął w ich stronę oficer zwany Brendar, pięćdziesięcioletni, krępy mężczyzna pochodzący z Vesbaru.

Averaet i jego towarzysze nie odwracali się. Nie mógł sobie na to pozwolić, zwłaszcza, że Brendar doskonale go znał. Wielokrotnie był zazdrosny, że to Averaetowi przypadają najważniejszego zadania, a nie jemu. Ale cóż poradzić na żądania i kaprysy Garashida?

— Ogłuchliście, matoły?!

Mężczyzna położył dłoń na jego ramieniu, przez co ten się wzdrygnął. Jego puls przyspieszył. Natychmiast się obrócił i drżącą pięścią przebił klatkę piersiową mężczyzny. Nie miał wyboru, o ile chciał uratować swą siostrę i Gerana.

Vanter, choć nieco zbity z tropu, umieścił ciało oficera pod ziemią. Nie marnując czasu, Averaet wysunął jedną cegiełkę i włożył rękę do prostokątnej dziurki, za którą wyczuł wajchę. Pociągnął ją w dół, uchylając tym samym wąskie wejście, złożone z dwudziestu trwale przybitych do siebie cegieł. Weszli do środka, nie mając wokół siebie ani jednego źródła światła. Averaet wsunął cegłę na miejsce, zamykając tym samym przejście. Odbijali się od oszlifowanych, pokrytych pajęczynami i kurzem ścian.

— Czy lochy wciąż są pod Ratuszem? — spytał Vanter, idący z przodu.

— Tak — odparł Averaet. — ale nie jestem pewny, czy to tam ich przetrzymują.

Naprzeciw DrżeniomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz