Rozdział trzydziesty pierwszy

4 1 0
                                    


Dwa rzędy taborów wypełnionych po brzegi sprzętem wojskowym jechały prosto już od paru godzin. Osłaniane były przez uzbrojonych żołnierzy, większości jaką posiadała w swych szeregach Rebelia. Pozostała, dość skromna część z nich została w górach, by w razie czego obronić starców, dzieci i osoby niezdolne do służby. Mieli ogromne szczęście, że nie padało, gdyż przeprawa przez błoto nie wiązała się z niczym przyjemnym, zwłaszcza, gdy z zarośli mogli w każdej chwili wyskoczyć przeciwnicy. W ciągu najbliższych paru tygodni problemy z pogodą jak i światem wokół staną się dokuczliwą codziennością, a i tak zaczynało się robić coraz chłodniej, w związku z tym, każdy z żołnierzy obowiązkowo zabrał dla siebie kaftan. Włożyli je do worów po ziemniakach, a następnie wrzucili do wozów, ciągniętych przez konie. Obecnie jednak nosili zbroje z wygrawerowanym "R" na środku klatki piersiowej. Większość z nich była porysowana lub wygnieciona, ale to dlatego, że spora część z nich została zdjęta z imperialnych przeciwników po wygranych potyczkach. W nocy, gdy księżyc oblepiłby zbroje swoim blaskiem, z pewnością wyglądaliby jak konwój niezaspokojonych duchów, od czasu do czasu śpiewających pieśni wiążące ich dusze raz na zawsze.

Willear był zdumiony, że przez tyle lat rebeliantom udało się nagromadzić więcej niż osiemdziesiąt koni, parę sporych rozmiarów stert worków, ale i złożyć tyle wozów. Był przekonany, że dla sporej części z nich była to pierwsza przejażdżka.

— Wielokrotnie myślałem o bitwach — rzekł Will do jeźdźca, którym był Evergard, wpatrujący się z przejęciem przed siebie. Na tyle dużym, że ten całkowicie zignorował jasnowłosego. — Evergard! — Dodał głośniej, na szczęście nie przykuwając niczyjej uwagi oprócz nieskupionego rozmówcy.

— Wybacz — rzekł znużonym tonem, przecierając oko. — Nie spałem dziś za długo... o czym to mówiłeś?

— O tym, że wielokrotnie myślałem o bitwach, ale pewnie mało z moich wyobrażeń było opartych na prawdzie. — Evergard spojrzał na niego, z całych sił starając się skupić, lecz ledwo. — Zawsze pomijałem błoto i.... ten jeden zapach.

Evergard uśmiechnął się blado.

— Wierz mi, smród szczochów potrafiłby ocucić nawet zmarłego.

Will zachichotał, wyobrażając sobie jak dwójka ludzi przekopuje się do trupa i po otwarciu trumny przysuwa mu pod nos szmatkę nasączoną osobliwym zapachem, na skutek czego ten ożywa, by po paru sekundach w objęciu śmierdzących obłoków znów kajtnąć.

Spojrzał na części katapulty, którą żołnierze mieli pospiesznie złożyć, gdy już dotrą pod Kasmonię.

— Pewnie będzie się go czuć też w namiotach... — rzekł Willear żałując tego co powiedział, gdyż zmusił tym samym Evergarda do zwiększenia wysiłku. — Wybacz, wiem, że nie jesteś w najlepszym stanie i...

— Czuję się dobrze — rzekł, odlatując od niego wzrokiem.

— Nieprawda — odparł, próbując zrobić stanowczą minę, lecz w ogólnym rozrachunku z pewnością wyglądała na pretensjonalną. — i nie mów mi, że jest inaczej...

Czarnowłosy zacisnął palce na lejcach na tyle mocno, że jego knykcie zbielały. Szum liści wzmógł się nagle (co skomentowali niektórzy żołnierze), zupełnie jakby Evergard kontrolował wiatr a nie wodę. Mężczyzna uspokoił się jednak szybciej niż natura.

— To prawda — przyznał, wzdychając. — Nie czuję się najlepiej. Ale... — Rozejrzał się po otoczeniu badawczo. — Nie chcę o tym mówić. Nie mam na to siły.

Willear poczuł nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej, dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że mężczyzna nie chciał, by ktoś usłyszał o jego słabościach, czemu kompletnie się nie dziwił. Bycie swego rodzaju ikoną z pewnością nie było łatwe, nawet dla kogoś takiego jak Evergard. Zastanawiał się, czy też nią zostanie. Jeśli już, to wpierw musiałby postąpić bohatersko, jednak jak na razie... cóż, nie zrobił wiele, a jeśli już, to wciąż za mało. Ale czy musiał zostawać bohaterem? Może po prostu się do tego nie nadawał?

— Czy podczas postoju postanowisz się zdrzemnąć?

Evergard przytaknął bez zastanowienia.

I tak też zrobił, gdy tylko nadszedł wieczór, a w powietrzu roztoczył się zapach opiekanego mięsiwa, choć naturalnie nie wszyscy je jedli, jednak nic nie pobudzało jego głodu tak, jak przygotowana, ciepła sarnina. A jednak mimo tego udogodnienia i śmiechów towarzyszy broni siedzących bliżej lub dalej, czuć było napięcie, jakby zza drzew mieli zaraz wyskoczyć przeciwnicy z Imperium. Mimo to, nikt ich nie zaatakował.

Swe obozowisko rozłożyli przed drugim z trzech lasów na drodze do Kasmonii. Był to ich jedyny i ostatni postój. Przy niemal każdym namiocie stały trzy powozy, a koło nich co najmniej jeden strażnik. Konie natomiast przywiązano do pobliskich drzew. Cardus siedział koło Karelisa i Godericka, otoczonych przez parunastu żołnierzy, żywo dyskutujących, bogowie wiedzieli o czym.

A Istrii nie było widać ani słychać... ufał, że sobie poradzi, ale słuchając krótkich skwierczeń wydobywających się z płomieni odciągających go od rozmawiających za jego plecami towarzyszy broni, nie potrafił sięgnąć spokoju. Podobnie było, gdy spoglądał w niebo, a na niebie widniała rzesza gwiazd, przypominających mu o Istrii.

Siedział oparty plecami o dość grubą kłodę (jedną z dziesięciu), podobnie jak Maisa, która głaskała po głowie śpiącego koło niej Evergarda. Ewidentnie powtarzalność tych ruchów uspokajała ją tak, jakby było to jej pasją, co w sumie wcale by go zdziwiło, gdyż gęste włosy mężczyzny wyglądały na naprawdę gładkie i przyjemne w dotyku.

— Czy w Kasmonii są jakieś tajne przejścia?

— Są — odparła Maisa.. — I wiedzą o nich tylko nieliczni.

— A Averaet? — spytał z nadzieją w głosie.

— Cóż, był księciem, więc naturalnym jest, że wie.

— Tak właściwie, to dlaczego stracił swój tytuł?

Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, podobnie jak nad samopoczuciem byłego księcia. Bardziej nad tym, że ilekroć go widział, przypominał sobie wszelkie zbrodnie jakie ten popełnił. Przez tę aurę śmierci jaką roztaczał, Will skupiał się o wiele bardziej na niej niż na tym, jak ten się czuł, z czego teraz nie był do końca dumny.

— Bo sobie tego zażyczył — wzruszyła ramionami. — Chciał złapać Godericka tak mocno, że uznał to za swoje powołanie, któremu powinien się oddać.

— I zobacz, jak skończył — rzekł ze śmiechem — Ale..., ale mimo to, przez ostatnie lata odwiedzał Kasmonię.

— W wielu przypadkach tylko po to, by porozmawiać ze starym przyjacielem — wskazała palcem na miarowo oddychającego Evergarda. Wydawał się być tak niewinny i niepasujący do świata, w którym żył.

— Nie wyobrażam sobie być tak pochłoniętym emocjami. — rzekł Willear. — Nie tak, by zniszczyć tyle rodzin...

— I ja też, ale jak widzisz, czasem wystarczy znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie, by zmienić człowieka nie do poznania.

— Czyli sugerujesz, że Evergard mógłby...

— Nie wykluczę tego — odparła.

Willear uśmiechnął się blado na myśl o ich miłości, doskonale oplatających ich dusze niczym nierozerwalny łańcuch. Zastanawiało go, czy Istria również jest tą jedyną. Jeśli nie ona, zatraciłby się w plątaninie swych emocji, w związku z czym... stałby się kimś takim jak Averaet — osobą otwartą tylko i wyłącznie na zemstę, wciąż przecież krążącą w jego żyłach.

— Czy Averaet wciąż szuka zemsty?

Wzruszyła ramionami, rozprostowując nogi. Dała wybrzmieć z minuty na minutę coraz bardziej cichnącemu otoczeniu, ewidentnie szukając najkonkretniejszej odpowiedzi na zadane pytanie.

— Albo zemsty, albo sprawiedliwości. Pomiędzy nimi jest bardzo cienka granica i nie jestem pewna czy Averaet ją widzi, bo sama nie jestem jego bliską.

Will spojrzał w płomienie, wyobrażając sobie przez krótki moment płonące chatki, winę Averaeta, oraz zawaloną przez Willeara chałupę. Odsunął wzrok od ognia, opierając głowę na kłodzie. Widział, jak żołnierze wchodzili do porozstawianych namiotów, rzadko kiedy wychodząc z powrotem. On sam nie mógł jednak zasnąć, gdyż chcąc nie chcąc nieprzerwanie myślał o Istrii, zresztą jak zwykle przed snem, z tą różnicą, że teraz drżał na myśl, iż mógł ją stracić.

Naprzeciw DrżeniomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz