Rozdział dwudziesty

5 1 0
                                    

Stali pod kamienną ścianą między dwoma strażnikami, co jakiś czas zerkającymi w ich stronę. Evergarda ciekawiło, czy byli plotkarzami, ale i tak nie interesowało go to tak jak Maisa, której spoglądał w skonfliktowane zielonkawe oczy, szukając w nich chociażby cienia spokoju. Na próżno.

— Wiesz, że nie powinieneś tam jechać — rzekła cicho Maisa.

— Może i nie — odparł Evergard.

— Ale i tak pojedziesz. — jej brwi przysunęły się do siebie.

— Nie mogę ich nie wesprzeć — westchnął. — Wiem, że mogę tam zginąć, owszem, ale oboje wiemy, że jeśli coś im się stanie, cząstka mnie umrze na zawsze.

Maisa zacisnęła usta, choć Evergard zakładał, że chciała wytoczyć tezę, o tym, że lepiej by umarła jego cząstka niż cały on. Jednak to on, a nie ona, wiedział co dla niego najlepsze. Nie chciał jej krzywdzić, zwłaszcza, że spędzali ze sobą nieco mniej czasu niż w Kasmonii. On trenował żołnierzy, a ona zwiedzała jaskinie, oczywiście pod przewodnictwem któregoś z rebeliantów.

— Maiso... — chwycił ją dłonie. — Ja...

-... Wiem o tym — przerwała mu. — Ale nie mam zamiaru chować cię przedwcześnie.

— To tylko zwiad. — rzekł, zaciskając mocniej palce, ale nie na tyle, by ów gest ją zabolał.

Zdjęła z niego wzrok na parę sekund. Wyjęła dłonie z uścisku Evergarda, by przerzucić swe loki za ramiona.

— Jeśli przed potencjalną walką zauważysz w wiosce swoich byłych uczniów, trzymaj się z tyłu, a najlepiej schowaj.

Położył palce na jej polikach i delikatnie uginając kolana, złożył pocałunek na jej wargach, czując w piersi niewyniszczający żar. Był pewien, że ona odczuwała go tak samo. Dopiero gdy skończyli, przypomniał sobie o reszcie świata.

— Zrobię co w mojej mocy by nie zginąć, skarbie. — uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła gest.

Skierowali się w stronę wyjścia, dokąd szli nim się zatrzymali. Gdy dotarli do ruchomej ścianki, ujrzeli lekko uzbrojoną resztę drużyny. Willear trzymał w prawej dłoni worek z kanapkami, o których zebranie Evergard poprosił go po naradzie. Cała czwórka nosiła przy pasach miecze oraz dwa sztylety. Nosili skórzane brygantyny oraz metalowe karwasze i nagolenniki. Gdyby ubrali metalową zbroję, zbytnio by hałasowali i doszłoby do bójki, w której zginęliby ludzie. Evergard sądził, że jeśli ktoś miał umrzeć, to lepiej później niż wcześniej.

Rudowłosy strażnik stał przy wajsze, najwidoczniej oczekując, aż ci wyjdą na zewnątrz. Wyglądał na zdenerwowanego, starając odbiegać się od nich wzrokiem, co ewidentnie go kusiło. Zaciskał palce na świeżo wypolerowanym hełmie. Wydawał się być młodszy od Willeara. Evergard podszedł do niego, zostawiając swoją drużynę samą sobie.

— Co się dzieje? — spytał Evergard, kładąc chłopakowi dłoń na opancerzonym ramieniu.

— Ja... — spuścił chaotycznie latający wzrok, dodając po chwili o wiele cichszym głosem: — On tu jest...

Obaj wiedzieli o kogo chodziło. Zastanawiał się, czy Averaet go usłyszał czy nie, a jeśli tak, to jak się z tym poczuł.

— Jest po naszej stronie — rzekł Evergard. — I choć mogłoby ci się tak wydawać, nie jest potworem za jakiego możesz go uważać. On... pogubił się, ale jest z nami i nie zamierza nas skrzywdzić.

Chłopak mu nie odpowiedział, a jedynie skinął głową z nieco pewniejszym spojrzeniem. Evergard posłał mu pełen wdzięczności uśmiech, prosząc go naciśnięcie na wajchę, co ten wykonał ochoczo. Kamienna ściana przesunęła się z cichym zgrzytem. Dwóch kadetów trzymało dla nich wierzchowce.

Naprzeciw DrżeniomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz