Rozdział dziesiąty

3 1 0
                                    


Averaet wpatrywał się w dal, domyślając się, co spotkało jego żołnierzy. Noc pochłonęła ich na zawsze z jego powodu. Westchnął cicho. Schował miecz do pochwy, czując jak krew oblepia jego palce. Stanowiła dla niego drugą skórę, którą choć zwykł zmywać, pozostawała na zawsze. Przeniósł wzrok na Armidusa, który rozmawiał rozweselony z rycerzami. Podszedł do mężczyzny powolnym krokiem, bo wiedział, że ten mu nie ucieknie. Gdy Armidus zorientował się co nadejdzie, jego uśmiech znikł całkowicie. Averaet zdzielił Armidusa pięścią po lewym policzku na tyle mocno, że wypadły mu dwa cztery zęby. Armidus posłał mu nienawistne spojrzenie.

— Dlaczego? — jęknął Armidus, zerkając to na niego to na wyplute zęby.

Właśnie. Dlaczego to zrobił? Nie mógł przecież powiedzieć, że to z powodu frustracji. Nawet jeśli ktoś zakładał, że ją odczuwał, to nie mógł jej oficjalnie ujawnić.

— Bo to przez ciebie uciekli — odparł najspokojniej jak tylko potrafił. Był pewien, że wyszedł mizernie. Aktorstwo nigdy nie było jego specjalnością.

— Fo fy sfałeś jak słup, gdy wszyscy byli zdefojentowani! — odparł, a jeden z podwładnych chwycił go za ramię.

Nie mógł zaprzeczyć. Może powinien go zabić? Ale co by to dało? Czy zabicie tych wszystkich obdarzonych miało sens? Może gdyby od początku działał sam, udałoby mu się zabić Godericka? Ale czy zamordowanie go było w ogóle możliwe? Lub to nie jemu było to przeznaczone. Gdy zaczął atak, był o wiele bardziej rozwścieczony na Evergarda, a Goderick stał się zwykłym mężczyzną, do którego emocje Averaeta przygasły. Czy gdyby ponownie znalazłby się bliżej byłego przyjaciela, byłby w stanie utrzymać nerwy na wodzy?

Rozejrzał się po okolicy. Nie było czego szukać. Już nie. Dochodzący do siebie bojownicy wpatrywali się w niego wyczekująco, stojąc nad zamordowanymi towarzyszami. Ich spojrzenia nigdy nie były tak ciężkie. Miał wrażenie, że jego kolana zaraz się ugną, a on sam pokaże swym kompanom bezsilność. Może to było to czego potrzebował. Ostatecznie rzekł:

— Zabierzmy ich i wracajmy.

Averaet wszedł na swojego konia, wcześniej go uspokajając. Ruszył jako pierwszy. Nie czekał na kompanów, poza tym i tak parę chwil później usłyszał powolny tupot ich wierzchowców. Wciąż chowali rozczłonkowanych zmarłych w workach po ziemniakach, najpewniej skonfiskowanych od okolicznych wieśniaków.

Nie rozmawiał z nikim przez całą drogę, choć czuł takową potrzebę. Jednak z kim miał rozmawiać? Z koniem? Ten na pewno by go zrozumiał, ale wątpliwym było, by obdarzony zrozumiał konia, o ile nie dysponował odpowiednią zdolnością. Wrócili do Kasmonii dwie godziny później. Spalili ciała na prowizorycznych stosach. Żaden z poległych nie pochodził z Kasmonii, co znaczyło, że będzie musiał napisać do listy z kondolencjami do ich rodzin. Napisał ich w życiu wiele, może i nawet za dużo. Cóż, takie życie sobie wybrał — wysłannika śmierci, zupełnie jak Goderick. Że też miał być niegdyś królem! Unikał tego pytania jak ognia, ale co właściwie powiedziałby o nim jego ojciec? Czy byłby dumny z bestii jaką stał się jego syn? Jakżeby mógł? A Korelana? Był niemal pewien, że wypięłaby się go po jego pierwszym wykonanym zadaniu zleconym przez Garashida. Evergard również, gdyby nie jego sentyment.

Wrócił do swojego pokoiku w koszarach. Był oddzielony od reszty. Zdjął zbroję. Położył się na łóżku i wpatrywał się w sufit. Co jakiś czas słyszał, jak ktoś krząta się po korytarzu. Nie miał siły, by sprawdzić co dokładnie wyprawiało się na poza pokojem. Żałował, że nie potrafił latać jak Leana. Zawsze powtarzała, że nic jej nie pomaga tak oczyścić głowy, jak unoszenie się wysoko nad ziemią, czego zabraniali jej rodzice. Ale ona i tak się wymykała, bo ilekroć ktoś chciałby zamknąć tego ptaka w klatce, to zawsze udawało mu się przecisnąć się między kratami. Uśmiechał się blado na myśl o siostrze i jej jasnych włosach. Ich ojciec zawsze był przeciwny farbowaniu, gdyż sądził, że zmiana koloru włosów wzbudziłaby oburzenie wśród tłuszczy. Gdy ją ujrzał ucieszył się, że żyła, ale ta nie zwracała na niego większej uwagi. Właściwie to dlaczego by miała? Z pewnością nie chciała uważać go za brata. Ale on wciąż nim był i się nim czuł. Żyjącym w klatce z kratami stworzonymi z iluzji, ale wciąż był jej bratem. Tak jak Evergard był jego, choć nie był pewien co miał o nim sądzić. O Maisie, Geranie i reszcie również. Wiedział tylko, że nie powinien był zaufać Garashidowi, a jeśli już, to nie od razu.

Usiadł na brzegu łóżka. Wbił wzrok w swoją zbroje, której niektóre części leżały porozrzucane na podłodze. Podszedł do szafy, chwycił za pelerynę z kapturem. Otulił się nią, po czym chwycił za miecz leżący na łóżku oraz dwie sakwy z monetami w środku. Przypiął go do pasa i wyszedł z koszar, nie zauważając w korytarzu żywej duszy "Najwidoczniej nawet duchy muszą czasem spać", pomyślał.

Nie zwracał uwagi na rozmawiających żołnierzy, pomimo tego, że od czasu jego pojawienia się, mówili tylko i wyłącznie szeptem. Skierował się do opuszczonej stajni, w której stał Syfrick wśród innych koni. Otworzył boks i wyprowadził z niego końskiego imiennika jego ojca, i wsiadł na niego. Jechał ostrożnie, by nie narobić kolejnych niepotrzebnych szkód. Mijał rycerzy, witając się ze wzajemną serdecznością, z jego strony nieco wymuszoną. Może by go zrozumieli, ale nie czuł z nimi praktycznie żadnej więzi. Być może jej brak wynikał z jego ograniczeń, ale wiedział, że jeśli miał komuś zaufać, to nie im, a Leanie. Chciał ją odnaleźć i porozmawiać, nawet jeśli nie było to zbyt mądre. Wiedział, że usłyszy od niej jedynie słowa prawdy, nawet jeśli ta była gorzka, ale od zawsze go nią raczyła.

Gnał przez pola i lasy, mijając sprawdzone wsie. Wątpił, by się w nich kryli. To byłoby zdecydowanie zbyt proste. Garashid od zawsze powtarzał, że ludzie potrzebują się nawzajem, niezależnie od tego, jak daleko by się od siebie nie znajdowali. Oczywiście mówił o Averaecie i sobie oraz o maluczkich i — jak on to przedstawiał — ich nieważnych w gruncie rzeczy relacjach. Ale może miał na myśli coś innego? Nie mógł być pewien. Jasnym było to, że nie mówił mu wszystkiego. Prawdopodobnie jedynym czym się dzielił, były zaledwie okruszki informacji i — przy dobrych wiatrach — półprawdy. Jeśli tak, to ilu ludzi i obdarzonych zabił niesłusznie?

Gdzie indziej mogliby się ukryć? W lesie albo.... na parę sekund stanęło mu serce. Goderick od zawsze lubił czytać, szczególnie serię książek o goblinach kryjących się w górach. Uważał te książki za dziecinne, ale..., ale może dlatego Goderick wziął z nich przykład? Obrócił Syfricka i skierował się na zachód. Zmieniał tempo konia za każdym razem, gdy ten zaczynał rzęzić. Nikt nie podróżował szlakiem, co nie tylko go zaskoczyło, ale i wzbudziło w nim czujność. Na Rebeliantów, okolicznych bandytów i dzikie zwierzyny. Było mu obojętne jakie niebezpieczeństwo napotka na swej drodze. Byleby pozwoliło mu to odnaleźć siostrę.

Naprzeciw DrżeniomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz