Rozdział siódmy

4 1 0
                                    

Spoglądał na swoich kadetów, których ataki były odpierane przez żołnierzy Imperium. Odczuwał ich zapał, który być może brał się z tego, że walczyli, używając drewnianych mieczy. Evergard uznał to za dobry pomysł, a Averaet mu na niego przyklasnął. W końcu nie chcieli, by ktoś niedoświadczony zginął lub stracił kończynę, jak zdarzyło się to parę lat temu, gdy pewna dziewczyna, której imienia niestety nie spamiętał, pokonała jednego z jego podopiecznych w tak brutalny sposób. Od tamtego momentu, wraz z Radą Kasmonii uznali, że używać tępej stali będą jedynie w trakcie ostatniego, finalnego pojedynku, którego czas właśnie się zbliżał.

Co jakiś czas, gospodarz, chciał pomóc swoim podopiecznym, ale Armidus od razu przypomniał mu, że na polu bitwy nie będą mogli liczyć na jego stałe wsparcie. Z przykrością przyznawał mu rację. Przez to, że niemal wszyscy podopieczni i ich wyćwiczeni przeciwnicy stali na uboczu, dziedziniec wydawał się być niemal opuszczony, co spotęgowane było tymczasowym — bo na czas ćwiczeń — odsunięciem ławek pod szarawe kolumny i brakiem rzeźb, choć nie było to teraz takie złe, zważywszy na to, że choć trenujący nie mieli na sobie zbroi, tak wciąż pozostawali niebezpieczni.

— Powinni od razu walczyć stalą — rzekł rozżalony Armidus, który jako jedyny z ich trójki życzył sobie, by przeszli do ekstremum. — Nawet jeśli rebelianci nie są wyzwaniem.

— Nie wiedziałem, że są twoją specjalnością — rzekł Evergard, czując dumę z tego, że dwóch za jego podopiecznych wciąż walczy. Dwóch, a nie trzech, bo pierwszy imieniem Rednick przegrał dość szybko, ale i tak wzbudzał w nim podziw, bo choć był młody, nie brakowało mu woli walki.

— Moją może nie, ale jego — zerknął wymownie na Averaeta, który nagle spochmurniał. — żebyś widział go w akcji!

Evergard zauważył niemal od razu, jak Averaet zacisnął pięści. Na szczęście nie przeszedł do czynienia krwawych rękodzieł.

— Nie musisz mi o niczym przypominać — rzekł stanowczo, niemal agresywnie.

Evergard starał skupić się na uczniach, uderzeniach jakie zadawali i wszelkich niedopatrzeniach, których zapamiętywanie było dla niego przyjemnością, ale nie mógł powstrzymać się, by co jakiś czas nie zerknąć na dwóch blondynów. Chciał kontrolować sytuację tak, jak tylko mógł, jednocześnie nie chcąc wprowadzać dodatkowego zamieszania, a o nie nie było trudno, zwłaszcza wtedy, gdy na miejscu znajdował się Armidus.

Ostatecznie, z całej grupy (których początkowo było sześć) wypuszczonych na siebie mężczyzn i chłopców, tylko jeden z jego uczniów pokonał bojownika Imperium, ale miał na to większe szanse niż pozostali, gdyż traktował swoje ciało jak świątynię od lat. Nazywał się Kardean, przez większość (w tym Evergarda) nazywany "Bykiem". Był jednym z jego najlepszych uczniów i na szczęście dla wszystkich wokół, potrafił zachować świadomość i opanwoanie podczas walk. Gdy wygrał, Kasmończycy stojący pod ścianami szerokiego dziedzińca, okryli go krótkim opadem wiwatów. Evergard posłał uśmiech olbrzymiemu szatynowi, mając wrażenie, że obserwował młodszego Cardusa. Chłopak odwzajemnił gest i zanim się zorientował, jeden z jego bliższych znajomych wręczył mu w lewą dłoń prawdziwy miecz. Z grupki kadetów, wystąpił jeden z wcześniejszych zwycięzców. Stanęli naprzeciw siebie w niepełnym rynsztunku, po czym po przecinającym ciszę klaśnięciu Armidusa, ruszyli do walki. Z tego co wiedział, żadne z nich nie było obdarzonym. Stale odbijały się od siebie, a wojownicy zmieniali prędkość oddawanych ciosów. Wzbudzali wśród widzów nie tylko zainteresowanie, ale i podziw. Zresztą to już nie pierwszy raz. Mieli olbrzymie szczęście, że żadne z uczestników nie zostało do tej pory zamordowane, a jedynie trwale okaleczone, co i tak było marną pociechą.

— Dobrze ich szkolisz — rzekł Averaet oficjalnym tonem skrywającym życzliwość.

— Dzięki, generale — odparł Evergard, uśmiechając się przy tym zawadiacko.

Naprzeciw DrżeniomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz