Rozdział 26

120 8 0
                                    

– To jest właśnie Charlotte – mówi Carmen z dumą, zatrzymując się przed wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Podnoszę wzrok, by spojrzeć na niego, jest o dobre dwie głowy wyższy ode mnie, z wyrazistymi rysami twarzy i spokojnym uśmiechem. Przystojny, nie da się zaprzeczyć.

– Carmen, przestań – rzuca z lekkim zażenowaniem, choć w jego głosie pobrzmiewa rozbawienie.

– No co? Wy sobie tu pogadajcie, ja pójdę sprawdzić, czy nie potrzebują mnie w kuchni – dodaje z uśmiechem, po czym szybko znika, zostawiając nas samych.

– Hej... jestem Diego – przedstawia się, wyciągając rękę.

– Charlotte – odpowiadam, odwzajemniając jego uścisk dłoni.

– Przepraszam za moją siostrę. Ona czasem... cóż, bywa nieco zbyt entuzjastyczna – mówi z uśmiechem, jakby chciał mnie uspokoić.

– Spokojnie, nie ma sprawy – odpowiadam z lekkim uśmiechem.

Na chwilę zapada cisza, którą on szybko przerywa.

– Ładnie wyglądasz – mówi, a jego wzrok zatrzymuje się na mojej twarzy, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół.

– Dzięki, ty też – odpowiadam, czując, że na mojej twarzy pojawia się lekki rumieniec. – Carmen mówiła, że jesteś tu tylko na chwilę?

– Tak, przyleciałem na kilka dni w interesach. Zawsze staram się znaleźć chwilę, żeby ją odwiedzić, gdy jestem w Europie – tłumaczy, opierając się swobodnie o framugę drzwi. – A ty? Jesteś z Lizbony?

– Studiuję tutaj – odpowiadam. – Ale pochodzę z Greenwich.

Diego kiwa głową, jakby rozumiał, a rozmowa zaczyna płynąć naturalnie. Z każdą chwilą czuję, jak napięcie powoli opada, a Diego wydaje się coraz bardziej interesujący.

– O proszę, Amerykanka? – pyta Diego z lekkim uśmiechem, patrząc na mnie z zaciekawieniem.

– Tak – przytakuję. – A ty? Gdzie pracujesz, skoro odwiedzasz Europę tak często?

– Jestem, właściwie z Carmen jesteśmy z Lagos – odpowiada, nadal z tym spokojnym, pewnym siebie tonem. – Studiowałem też tutaj, w Lizbonie, ale od roku pracuję w Nowym Jorku.

– W Nowym Jorku? – podchwytuję, zaskoczona. – Musiało być ci łatwo się zaaklimatyzować po pobycie tutaj.

– Tak jak pewnie tobie tutaj – mówi Diego, patrząc na mnie z ciekawością.

– Nie, ja właśnie uważam Lizbonę za swoje miejsce na ziemi – przyznaję, czując, że każde słowo jest szczere.

Diego uśmiecha się, jakby zrozumiał dokładnie, co mam na myśli. – Nie chcesz wrócić do Greenwich?

– Na razie nie planuję powrotu. A ty? – pytam, odwracając nieco sytuację, bo jego podejście do Nowego Jorku mnie intryguje. – Czy planujesz wrócić tutaj?

Diego wzdycha, jakby to pytanie otworzyło drzwi do jego przemyśleń. – Na pewno. Nowy Jork jest miastem idealnym do robienia interesów, ale nie do życia na co dzień. Jest brudne, pędzi tak szybko, że człowiek czasem zapomina, po co właściwie się ściga.

– Dokładnie. – Przytakuję, bo choć Nowy Jork ma swój urok, ja również odczuwam, jak wymagające jest to miejsce. – Lizbona jest... bardziej spokojna. Może trochę bardziej przyjazna.

Diego patrzy na mnie przez chwilę, a w jego spojrzeniu jest coś, co przypomina mi, dlaczego Lizbona ma w sobie ten wyjątkowy spokój. – Tak, Lizbona pozwala człowiekowi po prostu być. A w Nowym Jorku cały czas musisz „być kimś".

BEZ SPRZECIWUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz