Rozdział 1 - Spotkanie na polanie

115K 4.2K 1.3K
                                    

Korekta - √

Jeżeli są jakieś błędy - proszę, napiszcie w komentarzu :D.


Mięśnie paliły mnie od nieustannego biegu pomiędzy gęstymi drzewami, które jak na złość co chwilę wyrastały mi tuż przed nosem, ale za każdym razem jakimś cudem udawało mi się je zwinnie ominąć. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że nie wiedziałam, dlaczego biegnę. Po prostu musiałam! Moje ciało mnie nie słuchało, chociaż z całych sił próbowałam się zatrzymać albo chociażby obejrzeć za siebie - nic z tego. Miało to jednak swoje plusy, jeszcze nigdy nie biegłam z taką prędkością, co było niesamowitym uczuciem.

Kątem oka udało mi się zauważyć przebłyski jaśniejszego światła po mojej prawej stronie. Przymknęłam oczy, uprzednio upewniając się czy przypadkiem nie uderzę w jakieś drzewo i próbowałam zmusić się do skrętu. O dziwo udało się i to bez większego wysiłku. Uśmiechnęłam się w duchu na to małe zwycięstwo, ale coś przeczuwałam, że to jeszcze nie koniec.

Trafiłam na ogromnych rozmiarów polanę, której raczej nikt nie odwiedzał. Trawa sięgała mi aż do kolan, a dziko rosnące rośliny błyszczały od porannej rosy. Zatrzymałam się, na co odetchnęłam z ulgą. Dopiero teraz poczułam jak palą mnie płuca i nie mogę złapać oddechu. Fajnie się biegało, ale skutki tego będę raczej długo odczuwała.

Oddech się unormował, przez co wreszcie mogłam użyć swoich zmysłów. Nie byłam sama. Ta myśl sprawiła, że po moim kręgosłupie przeszły nieprzyjemne dreszcze. Rozejrzałam się wkoło. Na drugim końcu polany, centralnie przede mną, znajdowała się jakaś postać, skryta w mrokach gęstego lasu, który ani trochę mi się nie podobał. Poruszył się nieznacznie, a wówczas usłyszałam głos. Najpierw odległy i zdeformowany, a potem uderzył we mnie z siłą młota pneumatycznego, niemal rozrywając moją czaszkę na pół.

- Carmen!

- Już wstaję - mruknęłam, otrząsając się ze snu. Ziewnęłam przeciągle i zwlokłam się do łazienki. Spojrzałam w lustro, ale mój wzrok był zamglony. Mimo to nie potrzebowałam go, bo doskonale wiedziałam, co takiego tam spotkam. Roztrzepane na wszystkie możliwe strony fioletowe włosy sięgające łopatek, owalna, dziecięca twarzyczka, orli nos, którego z całego serce nienawidziłam i te cholerne, jasnofioletowe oczy. Nie mam pojęcia, co takiego zrobiłam matce naturze za ten wygląd, ale najwidoczniej nieźle zalazłam jej za skórę, bo to jest jakaś paranoja. Jako córka wampirów nie mogłam się wyróżniać, szczególnie że mieszkaliśmy w niewielkiej mieścinie, gdzie ludzie jeszcze nie tolerują młodzieżowych trendów mody, dlatego codziennie, gdy gdziekolwiek wychodzę, zakładam perukę i soczewki.

Przemyłam twarz wodą, przez co mój wzrok wyostrzył się. Znałam swój wygląd na pamięć, ale mimo to musiałam na siebie spojrzeć, takie małe zboczenie. Skrzywiłam się na mój dziecięcy widok. Jako wampir nie przeszłam jeszcze przemiany dojrzałości, gdzie mój wygląd powinien się delikatnie zmienić. Powinnam przemienić się w wampira, z ochotą na krew, nadludzką szybkością i siłą. A tak to jestem zwykłym człowiekiem, tylko posiadam nieco bardziej rozwinięte zdolności i wygląda jak nastolatek. Na szczęście ratował mnie jeszcze makijaż.

Jestem wybrykiem natury, pośmiewiskiem wśród wampirzej społeczności i chociaż mój ojciec jest namiestnikiem prowincji, czyli niemal najwyżej postawioną osobą w wampirzej hierarchii i nikt jeszcze nie powiedział mi tego prosto w oczy, to tak czy siak wiedziałam, że tak jest. To się po prostu czuje (albo podsłuchuje ukrytym za ścinaną sklepu). Bardzo się tego wstydziłam i to był kolejny powód, dla którego noszę soczewki - nie chcę spotkać mojego partnera, którego mamy przeznaczonego tak samo jak wilkołaki. Gdybym go znalazła, byłoby mi zwyczajnie wstyd, że mam już dziewiętnaście lat i wciąż się nie przemieniłam. Kto w ogóle zechciałby taką partnerkę?

Wampir i wilkołakOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz