15

1K 56 75
                                    

Hermiona nie miała ochoty wracać do domu, nie chciała teraz nikogo widzieć. Chciała tylko pomóc temu nadętemu dupkowi, ale ten jak zwykle wiedział wszystko lepiej. Czy na prawdę tak trudno zrozumieć, że zasługiwał według niej na coś lepszego i wcale nie ze względu na zwykłą litość? To było coś więcej, czego za nic nie mogła racjonalnie wyjaśnić. Weszła na sam szczyt Wierzy Astronomicznej, nie była tutaj odkąd Śmierciożercy napadli na Hogwart, dziwnie się czuła stojąc tu ponownie. Było to jednak jedyne miejsce w Hogwarcie, gdzie mogła być sama i być pewną, że nie zobaczy tu tego starego, nadętego nietoperza fruwającego po zatęchłych lochach ze smalcem na głowie, systematycznie uciekającego od szamponu do włosów, tak jakby miał go zabić. Mogła mu nawymyślać, przezywać go całymi dniami, ale to nie przynosiło jej ulgi. Nigdy wcześniej nie czuła się tak dziwnie. Nie czuła się tak, ani przy Harry'm, ani przy Ronie, czy chociaż przy Victorze. Po jej policzku spłynęła łza, w tedy zrozumiała... Nie płakała, dlatego że była złą, smutna, wystraszona... Płakała z miłości do tego kretyna, który nie dawał nikomu dojść do siebie. Spędziła z nim ostatnie dwa tygodnie, nic szczególnego się między nimi nie wydarzyło, ale jednak jej serce odżyło na nowo, dla niego. Kolejna łza spłynęła po jej policzku, druga, trzecia, czwarta... Opadła na kolana i zaniosła się szlochem. Kochała go. Pokochała śmierciożercę, nie... podwójnego agenta, który wybudował wokół siebie wysokie i grube mury, za które nikogo nie wpuszczał, a już na pewno nie małe, smarkate Panny - Wiem - To - Wszystko. Mógł być jej ojcem! Mimo, że w świecie czarodziei lata liczone są inaczej, to wciąż była duża różnica. Sługa Czarnego Pana, Książę Półkrwi, gardzi takimi jak ona, gardzi szlamami. Był potężnym czarodziejem o korzeniach z wielowiekową czystą krwią, był Mistrzem Eliksirów, każdego dnia ryzykował życie dla większego dobra, uczniowie mogli go nie lubić, dorośli uważać za zdrajcę, ale budził u nich szacunek. A ona? Była najmądrzejszą czarownicą od czasów Roweny Ravenclaw, ale wiedzą chciała wiedzą zastąpić swoje pochodzenie, była zwykłą szlamą, która przyjaźniła się z Wybrańcem tylko, dlatego że nie potrafiła się sama obronić przed górskim trollem, zamiast zrobić cokolwiek, siedziała pod umywalką i trzęsła się z płaczu, tak samo jak teraz, jak osika. I ona miała czelność nazywać się Gryfonką!, członkinią domu najodważniejszego czarodzieja - Godryka Gryffindora! Powinna co najwyżej trafić do Hufflepuffu, chodź nawet tam nie pasowała... Co mógł zobaczyć w niej Severus? Nic, w tym momencie nie uważała się nawet za ładną, miała szerokie biodra, szopę zamiast włosów, była niska... Kochała człowieka, który gdyby mógł nawet by na nią nie spojrzał. Jej uczucie było zakazane, niestosowne, gdyby tego wszystkiego było mało, był jej nauczycielem! Nie było nawet cienia szansy na to, że mógł odwzajemnić jej uczucia. Była śmieszna, że choć przez chwilę mogła pomyśleć inaczej, wystarczającym dowodem było chociażby to, jak ją dzisiaj potraktował. Wyprostowała się nagle, przez myśl przeszło jej, że Severus mógł mieć romans z wicedyrektorką, ale niemal natychmiast odrzuciła tą myśl. To było prawie tak niedorzeczne, jak to, że mógł czuć do niej to samo, co czuła ona do niego. Dzwony na jednej z pobliskich wierz zaczęły dzwonić. Otarła łzy z policzka, zbliżała się pora obiadu, musiała wracać, inaczej pani Weasley będzie się martwić. Pociągnęła nosem, nie chciała wracać, było jej tu dobrze, nie musiała przejmować się zaciekawionymi spojrzeniami innych i ciągłymi pytaniami. Nie miała na to najmniejszej ochoty. Chciała po prostu być sama, albo zapaść się pod ziemię, tak, aby nigdy więcej nie musieć patrzeć na niego. Pokręciła głową zachowywała się niedorzecznie, on był jej nauczycielem, ona jego uczennicą, to normalne, że nic ich nigdy nie będzie łączyć. Mimo jej uczuć. Westchnęła, otarła dłonią łzy i zeszła powoli na dół. Chciała płakać, krzyczeć, rozwalić ściany w okół niej, rozładować swoje emocje, czuła się jak wielki gejzer, który ma zaraz wybuchnąć, ale jest zatykany przez ogromny głaz. Zamiast tego zacisnęła mocno ręce w pięści, a jej usta przybrały formę cienkiej lini. Musiała się choć trochę uspokoić, nie chciała, aby ktoś zadał jej niezręczne pytanie. Wyszła na korytarz mając nadzieję, że nikogo nie spotka. Nadzieja ta uleciała wraz z pierwszym wykrzyczanym zdaniem, które usłyszała:

Klątwa skutkiem miłości||KorektaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz