Rozdział 57

765 50 51
                                    

Sophie's POV:

Rano budzę się sama. Nie ma nikogo obok mnie.

Rozglądam się wokół, szukając śladu po Leondre, lecz na marne.

To musiał być tylko sen, sen z odzyskaniem przyjaciela.

Może warto spróbować? Co mam do stracenia? Straciłam i tak już wiele, więcej się nie da.

Wstaję z wielkim bólem, wolałabym nie pokazywać się w szkole, zwłaszcza dlatego, że będę musiała iść na rozmowę z dyrektorem, a to może kończyć się wezwaniem policji, co równa się z wezwaniem moich rodziców.

Szkoda, że mieszkają tak daleko.

Często mi ich brakuję. Zawsze mogłam iść wygadać się mamie lub posłuchać opowieści taty, a teraz?

Mogę rozmawiać tylko z czterema ścianami.

Nie wiem, co się stanie w przyszłości, to takie niewyobrażalne.

Miałam wyjechać do Londynu.
Miałam być szczęśliwa.

Te dwa punkty można już od dawna wykreślić - nic nie będzie takie samo.

Wzdycham ciężko i podchodzę w końcu do szafy, z której wypadają niektóre rzeczy - czas zrobić tutaj wielki porządek.

Biorę pierwsze lepsze ubrania, które do siebie mniej więcej pasują, a następnie udaję się do toalety.

Przeżywam niemały szok, zauważając, że ktoś był tu przede mną.

Zaglądam do kosza na pranie, a na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech - noc z Leondre mi się jednak nie przyśniła.

Szybko szykuję się do szkoły - do której od jakiegoś czasu dojeżdżam autobusem, ponieważ nie stać mnie na własne auto, a od rodziców nie pożyczę.

Co z tego, że dosłownie srają pieniędzmi. Za moje zachowanie nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek pożyczki.

Czeszę włosy i robię podstawowy makijaż. Bez niego nie wyglądam źle, ale z nim jeszcze lepiej.

A to ja i moja wysoka samoocena.

Zanoszę moją bluzę i dresowe spodnie z powrotem do sypialni, skąd zabieram mój telefon oraz zapakowany wcześniej plecak.

Schodzę na dół, modląc się, że Jason opuścił już dom - co z tego, że ma mnóstwo czasu, zanim rozpoczną się zajęcia. Mogłoby już go nie być.

Niestety, Bóg nie bardzo mnie słucha - cóż, nie chodzenie do kościoła, nie modlenie się codziennie i tak to właśnie później jest.

-Dzień dobry.- witam go tylko dla zachowania kultury, nauczyłam się być generalnie miłą osobą.

Wychodzę z założenia, że jeżeli ty masz do kogoś szacunek, ta osoba też będzie go dla ciebie mieć.

-Dzień dobry.- odpowiada mniej chętnie niż ja.

-Gdzie są twoi znajomi?- unoszę jedną brew, starając się zachowywać obojętność.

Wiem, że nie jestem w stanie polepszyć naszych relacji, ale jestem winna mu rozmowę oraz przeprosiny.
Cóż, to właśnie wymyśliłam przed chwilą.

-Zaraz powinni tu być, nie wiem, nie dbam o to.- przewraca oczami, a ja już zauważam jego chamskie nastawienie do innych.

-Okej?- bardziej pytam, niż stwierdzam.- Możemy, tak jakby, porozmawiać? Chcę to wszystko wyjaśnić, no wiesz, żebyśmy nie mieli takich toksycznych relacji.

Live Your Life |BaM|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz