Rozdział dziesiąty: Sojusz i opór

4.1K 445 325
                                    

Notka od autorki: Patrzcie, kolejny rozdział, którego nie było w oryginalnym scenariuszu, no kto by pomyślał? (Słowo daję, ta historia rośnie sama z siebie.)

---* * *---

Rok od czasu jej pierwszej transformacji. Rok od czasu jej pierwszej pełni.

Wokół tego skupiały się myśli Hawthorn Parkinson, kiedy ta przygotowywała się do odwiedzenia ministerstwa i spotkania z Potterem. Och, fizycznie stała przed lustrem i próbowała związać swoje blond włosy jasną wstążką, żeby przestały jej wchodzić do oczu, ale myślami była znowu w szopie, w której kazała się zamknąć swojemu mężowi i córce, w której stała się bestią bez wywaru tojadowego, wyjącą i ryjącą ściany pazurami.

Tego dnia, rok temu, nie była nawet pewna, czy chce dalej żyć. W tej chwili nie potrafiła sobie wyobrazić niczego, czego pragnęłaby bardziej.

Ostrożnie ułożyła wstążkę, tak by ta się elegancko przechyliła na stronę, po czym odwróciła się w stronę pokoju gościnnego, w którym Elfrida czekała na nią po drugiej stronie kominka w Gringotcie. Zatrzymała się, kiedy zobaczyła, że jej odziany w czarne szaty mąż, Dragonsbane, zachodzi jej drogę. Zwykle puściłby ją bez pytania. Nekromanci raczej unikali tłumów, między innymi przez wzgląd na uprzedzenia i to, że ludzie się czuli przy nich nieswojo, ale także dlatego, że to było dla nich wyjątkowo męczące, bo widzieli śmierć każdego czarodzieja i czarownicy, którzy ich mijali.

A mimo stał teraz z nieruchomą determinacją, w sposób, który oznaczał, że chce iść razem z nią.

Jesteś pewien? zapytała Hawthorn w języku migowym. Nie mógł się do niej odezwać poza dwoma nocami w roku, w czasie Halloween i Walpurgii.

Dragonsbane wykonał subtelny ruch w głębi swojego kaptura, który sugerował kiwnięcie głową. Podał jej ramię.

Hawthorn uśmiechnęła się i przyjęła je, całując go w policzek, a przynajmniej w materiał, który pokrywał jego policzek, po czym oboje ruszyli w kierunku pokoju gościnnego. Nigdy go nie zapytała, kiedy umrze, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że on to wie; nigdy ją nie kusiło, żeby samej się dowiedzieć. Co innego życie w niebezpieczeństwie, a co innego życie z dnia na dzień. Hawthorn wolała to drugie, mimo, że stale wyglądała w przyszłość.

Głowa Elfridy wciąż unosiła się wśród płomieni, twarz bladej, ślicznej czarownicy o blond włosach i trochę za dużych, niebieskich oczach.

– Oboje przejdziecie? – zapytała, zerkając na Dragonsbane'a.

Hawthorn kiwnęła głową.

Elfrida zamrugała, po czym wzruszyła ramionami.

– Powiedzcie Gringott numer cztery – poinstruowała ich, po czym wyciągnęła głowę z kominka.

Hawthorn nabrała garść proszku fiuu z naczynia stojącego nad kominkiem, ale zanim zdążyła nim rzucić w płomienie, Pansy im przerwała, wchodząc cicho do pokoju i potulnie zatrzymując się w progu.

– Matko, ojcze, wybieracie się do ministerstwa? – Jej głos podniósł się lekko z zaskoczenia przy drugim słowie, ale ukryła tę emocję jeszcze zanim Hawthorn zdążyła się obrócić, żeby na nią spojrzeć. Hawthorn uśmiechnęła się. Jej córka była dobrze wytrenowana i znała wszystkie kurtuazje czystokrwistych. Znajomi Hawthorn nazywali jej metodę wychowania córki "cokolwiek niezwykłym", ale to tylko dodało jej charakteru, w niczym jej nie ujmując.

– Tak, kochanie – powiedziała, wyciągając rękę w jej stronę. Pansy podeszła i od razu nachyliła policzek w kierunku dłoni, nie dotykając jej. Hawthorn pochyliła się do niej i powąchała ją. Jedną z niewielu przyjemności, które pojawiły się wraz z jej klątwą było nauczenie się wąchania innych – zarówno ich dodanych zapachów, jak i tego, jak pachnieli pod spodem. Pansy miała na sobie perfumy i bogatą, silną skórę. – W ministerstwie wydarzył się pewien incydent związany z Harrym Potterem. Może nas nie być jakiś czas.

Wolny człowiek nie zazna spokojuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz