Bez zmartwień, bez smutków, bez ...

2K 160 29
                                    

Wydawało mu się, że unosi się na jakiejś niewielkiej wysokości, a potem zaraz zdał sobie sprawę, że nie leży – a stoi. Po środku niczego, ale to i tak nie przykuwało jego uwagi.

Patrzył w dół, na nic.

Bo nic tam nie było, tylko czarna przestrzeń. Nie widział nawet własnych nóg, a przecież musiały tam być. Nie widział swoich rąk, a nawet do głowy mu nie przyszło, żeby nimi poruszyć.

Spojrzał przed siebie i miał wrażenie, że widzi... siebie.

Jakby swoje odbicie, ale w krzywym zwierciadle... tylko, że on nigdy nie widział krzywego zwierciadła. Jednak to nie był on, ten który stał przed nim. To nie był, w rzeczywistości, nikt, nic co można jakoś nazwać... Ale miało oczy.

Tylko oczy tak naprawdę doprowadziły do tego, że uznał, że jest przed nim człowiek.

Zielone oczy, dziwnie znajome, idioto. To były jego oczy, ten sam kolor, ten sam kształt, ale było w nich coś dziwnego, coś innego, niepokojącego.

Chciał zamknąć powieki, ukryć się przed tym wzrokiem, który nagle zaczął go przytłaczać, a nawet boleć. Jednak nie mógł nic zrobić, a patrzeć w swoje odbicie, pełne złości, nienawiści, żądzy... czegoś czego się wstydził.

A wtedy kolor zaczął blednąć... stawał się coraz jaśniejszy, coraz bardziej przymglony... niebieski, potem szary... przez chwilę jakby się przyciemnił, jakby walczył, ale potem znowu zaczął blednąć aż stał się całkowicie biały.

To było coś strasznego.

Ale straszniejsze było to, że sekundę później nie było śladu po białych tęczówkach miotających czystą furią i obezwładniającą siłą. Rozlała się w nich krew. Zamgliła się czerwoną barwą w jednej krótkiej chwili. Zalała go całego.

Przytłoczyła, opatuliła tak ciasno, że nie widział już czerwieni a czerń.

I w końcu odetchnął, mógł pomyśleć, znaczy mógłby gdyby miał na tyle siły... Ale jak tylko odzyskał przytomność zaraz ponownie ją utracił.

I znowu.

I znowu.

Potem długo nie miał siły nawet wrócić do rzeczywiści, był tak wykończony, ale to uczucie nawet do niego nie docierało. Był ledwie żywy, a może lepiej powiedzieć – prawie martwy, żeby odpowiednio przedstawić sytuację...

Jednak czas leczy rany...

Zaczął słyszeć szepty. Głosy, które kiedyś były znajome, a teraz wydawały się być jak za ścianą... Niedostępne.

Budząc się, czuł jakby wynurzył się spod zimnej, czarnej toni i łapał łapczywie powietrze, od razu wstając do pozycji siedzącej.

Nie był już w swojej sypialni... To był inny pokój, obcy pokój...

Było w nim przeraźliwie jasno, ale rozglądając się na boki nie mógł dojrzeć źródła światła.

Pokój nie był duży.

Miał cztery, czyste, białe ściany.

Jedno łóżko, z białą pościelą na środku, cztery fotele ustawione po obu stronach łóżka o jasnym odcieniu, ale tym razem już nie białym.

Podłoga była z szarych kafli, które odbijało jasność ścian.

Bolała go głowa od tego wszystkiego.

Nie miał pojęcia gdzie jest i to było po prostu przerażające...

Obrócił się za siebie, ale w pokoju nie było nic więcej. Nic. Nawet drzwi.

Rodzinna krew [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz