Gerard Way to mój przyjaciel.

284 53 16
                                    

Matka wracała z zakupów, gdy zakładałem gorączkowo kurtkę.

- Gdzie...

- Wychodzę.

Nie miałem czasu na rozmowę z nią. I tak nie interesowało ją, gdzie idę, pytała z samego matczynego obowiązku. Jaka więc różnica, czy jej powiem, czy nie?

Ruszyłem biegiem drogą, której zbyt dawno nie przemierzałem. Wiatr rozwiewał mi włosy, a zimne powietrze utrudniało oddychanie, ale to nie było teraz ważne.
Wpadłem do malutkiego domu, który sprawiał wrażenie opuszczonego. Był brudny i śmierdział alkoholem jeszcze bardziej niż ostatnio, kiedy tu byłem. W niczym nie przypominał przytulnego miejsca, pełnego uśmiechu mojego najlepszego przyjaciela. Nie było zapachu przyrządzonego przez niego posiłku, nie było wesołych płomieni w kominku, nie było przyjemnej woni kawy. Był za to przykry zapach śmierci i bólu, wylanych łez i litrów alkoholu. Po ziemi walały się utopione w kurzu butelki i niedopałki. Ten widok bolał, choć to i tak nie miało być najgorsze doświadczenie tego dnia.

Wbiegłem po schodach i bez wahania wszedłem do pokoju młodszego Way'a, a widząc go zakopanego w pościeli upadłem na kolana przy łóżku i odsunąłem lekko materiał. Jego zapadnięte policzki mroziły krew w żyłach.

- Mikey? Wszystko w porządku?

To pytanie było tak bezsensowne, ze miałem ochotę puknąć się w czoło. Oczywiście, że nie było w porządku. Chłopiec nawet nie otworzył oczu, a jego powieki były mocno opuchnięte. Zdenerwowany sprawdziłem szybko, czy oddycha, a potem pobiegłem do przedpokoju gdzie znajdował się telefon. Wykręciłem szybko numer alarmowy i czekałem, a każda sekunda dłużyła się w nieskończoność.

Bardzo chciałem jechać do szpitala, ale ratownicy stanowczo mi zabronili. Nie byłem przecież nikim bliskim. Mimo to nie poddałem się.

Słyszałem tylko swój ciężki oddech, mocne bicie serca i stukot ciężkich butów o chodnik, gdy biegłem ile sił w nogach na obrzeża miasta, gdzie znajdował się szpital. Nie liczyło się nic więcej jak tylko znajdujące się tam dwie osoby, które musiałem ratować.
Mijałem kolorowe witryny sklepów, przystrojone w lampki domy i choinki, a stopy ślizgały mi się po śniegu. Mimo to przyspieszyłem, by w końcu zdyszany jak jeszcze nigdy wpaść do szpitala.
Dopadłem do recepcji i oparłem się o nią, dysząc ciężko.

- Muszę... Szukam...

- Spokojnie, co się stało? - zapytała zmartwiona kobieta za ladą.

- Gerard Way... Muszę się z nim zobaczyć.

*****

Miałem wrażenie, że siedzę pod salą długie godziny, a nawet dni. Splatałem palce ze zdenerwowania, a gdy pojawiła się przy mnie pielęgniarka, wstałem z niewygodnego krzesła jak poparzony.

- Twój kolega czeka w kawiarence. Nie jest w najlepszym stanie, więc proszę, nie spraw, żeby się zdenerwował.

Pokiwałem niecierpliwie głową, czując że serce podeszło mi do gardła. Zdecydowanie nie byłem gotowy na to spotkanie.

Gerard rzeczywiście wyglądał okropnie. Siedział zgarbiony na krześle, jego włosy stały się o wiele bardziej liche, a pobita twarz wyrażała smutek i okropne zmęczenie. Pomyślałem, że wygląda jak duch.

Podszedłem do niego powoli, a on podniósł na moment głowę, ale gdy tylko mnie zobaczył, spuścił ją ponownie. Przez ten krótki moment nie dostrzegłem nawet cienia szczęścia na jego twarzy.

- Cześć - szepnął, wciskając się w siedzenie.

Przysunąłem sobie krzesło ze stolika obok i usiadłem naprzeciwko niego, chwytając jego wątłe dłonie.

- Wiesz co z Mikey'm?

Chłopak tylko skulił się bardziej i zapłakał cicho.

Przygryzłem mocno wargę. Jak mogłem go tak zostawić? Jak mogłem doprowadzić, by stał się cieniem dawnego siebie?

Wstałem z krzesła i objąłem go mocno, szepcząc do niego, że wszystko będzie dobrze, że nie musi już płakać, że jestem przy nim.
Uspokoił się po dłuższej chwili i poprosił, żebym usiadł, a ja natychmiast wykonałem polecenie.

- Frank... Przepraszam za to co zrobiłem wtedy, kiedy przyszedłeś po raz ostatni. Bardzo żałuję tamtych słów, byłem pijany... Nie myślę tak. Nie chciałem tego powiedzieć. Tak bardzo przepraszam, ciebie też zawiodłem...

Drżącą dłonią otarł łzy z policzków, ale nie podniósł na mnie wzroku.

- Co się stało, Gerard? Dlaczego jesteś w szpitalu? Kto ci to zrobił?

Ująłem delikatnie jego twarz, oglądając uważnie podbite oczy i rozciętą skroń. Chłopak chciał mi się wyrwać, ale nie miał na to sił.

- Hej, popatrz na mnie.

Uciekał wzrokiem, aż w końcu się poddał i popatrzył mi głęboko w oczy. Zieleń jakby wyblakła, zmieszała się z czerwienią popękanych naczynek. Usilnie starałem się dostrzec w jego oczach coś więcej niż ból, jednak nie udało się.

- Dlaczego tu jesteś? - zapytał cicho.

- Bo to wszystko moja wina. Złamałem tyle obietnic. Zawiodłem cię, Gerard.

Chciał coś powiedzieć, ale przyłożyłem mu palec do ust.

- Nie zaprzeczaj. Dobrze wiesz, że to prawda. Przepraszam, Gee. Już nigdy więcej.

W jego pięknych oczach znów pojawiły się łzy, ale tym razem wtulił się we mnie. Jego uścisk był mocny, tak jakby bał się, że znowu go zostawię. Jakbym był jego ostatnią deską ratunku. Długo szlochał, mocząc moją koszulkę gorzkimi łzami. A ja wciąż przeklinałem się, że go zostawiłem. Zostawiłem Gerarda. Mojego ukochanego, jedynego na świecie Gerarda Way'a.

****

Siedzieliśmy razem przed salą, gdzie leżał Mikey. Gerard starał się zacisnąć zęby i nie płakać, ale było to dla niego trudne. Do tego przechodził detoks alkoholowy, dlatego niemal cały się trząsł. Przed chwilą dowiedzieliśmy się również, że Way niezwłocznie musi zapłacić rachunki, a przez ostatni miesiąc w ogóle nie pracował po stracie ostatniej pracy, natomiast wszystkie oszczędności wydał na używki. Byłem pełen podziwu, że ten chłopak, tak poturbowany przez życie, nadal siedział obok mnie i był w stanie oddać swoje marne życie bratu, który umierał. Obwiniał się o jego stan, ponieważ rzadko kiedy był trzeźwy, a od kilku dni leżał w szpitalu, gdzie trafił po ciężkim pobiciu w szkole. Nie był w stanie poradzić sobie ze swoją sytuacją, został zupełnie sam, życie go przygniotło i nie potrafił zająć się samym sobą, co dopiero bratem.

Ścisnąłem mocniej jego dłoń, chcąc przekazać mu, że już nie jest sam. Chłopak spojrzał na mnie nerwowo, ale uśmiechnął się delikatnie, choć smutno. Na ten widok serce zabiło mi szybciej. Miałem nadzieję, że wszystko się ułoży.

- Wyjdzie z tego, Gee. Zobaczysz.

Nie wiedziałem, czy żałuję tych słów, gdy lekarz wyszedł z sali, a Gerard rzucił się na niego jak dziki.

- Nie! Nie, nie, nie... To nieprawda!

Dopadł do drzwi i zaczął walić w nie z całych sił, ale te nie ustąpiły.

- Mikey! Mikey!!!

Jego krzyk, niewyobrażalny ból, jaki w nim zawarł, rozdzierał powietrze. Łamał serce.
Wył jak ranione zwierze, drapał w drzwi. Nie mogliśmy go utrzymać, wyrywał się i krzyczał, z przerażeniem w oczach pełnych łez.
W tamtym momencie pomyślałem, że to niemożliwe. To niemożliwe, by jednemu człowiekowi przytrafiło się tyle nieszczęścia.

W końcu opadł z sił i osunął się na ziemię. Chciałem go przytulić, ale natychmiast mnie odsunięto. Musiał zemdleć, ale mnie w głowie kołatało tylko, że on też umarł.

Umarł z bólu.

Drowning lessons Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz