IV

9.2K 441 28
                                    

      Siedziała zgarbiona nad wyjątkowo poplątanymi papierami, które nie pasowały do niczego, co udało jej się dotychczas ułożyć.

      Bolała ją głowa, a obraz rozmywał przed oczami, kiedy próbowała ponownie skupić się na pracy.

      — Wszystko dobrze? — Gina kręciła się przez cały czas w pobliżu, niby przypadkiem podsuwając coraz to nowsze znaleziska pod nos Amandy.

      — Tak — dziewczyna zdobyła się na delikatny uśmiech — to miło, że pytasz.

      Verber widziała w oczach współpracownicy zmęczenie, ale nie mogła jeszcze wypuścić Hale na górę. Nie, kiedy on cierpliwie czekał w budynku na błędne kroki przeznaczonej.

      Wszyscy czuli, że jest na skraju wytrzymałości i z chęcią zmieni własne plany, jeśli tego będzie wymagała sytuacja. Wilczyca nie miała zamiaru popuścić alfie tak łatwo, a już na pewno nie pozwoli, by zniszczył psychikę przyszłej luny.

      — Jeszcze chwilka i myślę, że na dzisiaj skończymy — obiecała, doskonale zdając sobie sprawę, że nie może więzić dziewczyny w nieskończoność. — Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

      Interesowało ją to tylko z tego powodu, gdyż nie chciała, żeby Jasper odwiózł Hale do domu. To by się dobrze nie skończyło. Nie dzisiaj.

      — Nie — zaprzeczyła brunetka, a Gina cicho westchnęła. — Dojeżdżam komunikacją miejską z północnej części miasta.

      — Długo jedziesz? — zagaiła, prosząc, aby Withell opuścił wreszcie Instytut i zajął się czymś pożytecznym.

      — Pół godziny, czasem trochę dłużej, jeśli akurat są korki — przyznała, odkładając wygnieciony w dłoniach dokument na przypadkowe miejsce, które wydało jej się tym najbardziej adekwatnym.

      — Może cię podwiozę? Mam auto, a w sumie jadę w tamtą stronę — Verber błagała, żeby dziewczyna tylko nie odmówiła.

      I tak już sprzeciwiła się rozkazom, ale nie zamierzała oddać Amandy bez walki.

      — Będę bardzo wdzięczna — ucieszyła się — od tych szpilek okropnie bolą mnie nogi. Mogę ci zwrócić za paliwo — zaproponowała.

      — Nie ma mowy — Gina pokręciła głową — i tak mam po drodze. W tamtych stronach mieszka nasza Lily, ale akurat dzisiaj musiała wziąc urlop na żądanie. Ktoś z rodziny zachorował, a ona obiecała, że zajmie się pod jego nieobecność dziećmi.

      — Rozumiem — Hale uśmiechnęła się niezręcznie i wstała, gasząc lampkę przy swoim stanowisku pracy. — Jutro będę kontynuować, dobrze?

      Nie chciała chować wszystkiego, co przez ostatnie kilka godzin z taką pasją porządkowała. Bała się, że papiery znów się pomieszają i będzie musiała zaczynać od początku, a i bez tego była to syzyfowa praca.

      — Nie ma problemu — Verber zebrała swoje rzeczy i skierowała się w stronę klatki schodowej.

      Wspięły się na górę i przeszły przez cichą bibliotekę, w której z rannej załogi został jedynie Arthur, wpisujący coś zachłannie do komputera.

      — Zostawię tylko klucze portierowi — Gina szybko podała pęk łysiejącemu staruszkowi o sumiastych wąsach i złożyła podpis na podstawionej liście. — To wszystko, możemy iść.

      Złapała dziewczynę za ramię i pociągnęła do drzwi, ale ktoś w ostatniej chwili zastąpił im drogę.

      — Gina Verber — ostre brzmienie głosu zmroziło krew w żyłach wilczycy. — Mogłem się tego spodziewać.

      Oczy Jaspera ciskały błyskawice, ale mimo tego, nadal zachowywał pozory spokoju. Nie chciał wystraszyć Amandy.

      — Skończyłyśmy na dziś, panie Withell — syknęła na niego — możemy w czymś jeszcze panu pomóc?

      Alfa wywrócił oczami, przyglądając się z zainteresowaniem swojej przeznaczonej, która robiła wszystko, byleby tylko na niego nie patrzeć. Irytowało go takie zachowanie, ale wkrótce Amanda zrozumie swoją powinnosć i nawet nie ośmieli się opuscić głowy w jego obecności.

      Ponownie więc skupił swoją uwagę na starszej z kobiet.

      — Nie musisz się kłopotać — uśmiechnął się złośliwie, bez trudu wyłapując w jej myślach, co planowała zrobić — i tak nie mieszkasz w dzielnicy panny Hale.

      — Ale tam jadę — fuknęła Gina — więc chętnie zabiorę ją ze sobą.

      — To nie będzie konieczne — Jasper posłał jej groźne spojrzenie — panna Hale nie skończyła jeszcze swojej pracy. Teraz pójdzie ze mną. Jutro ją odwieziesz.

      To był rozkaz, bo włoski na karku Verber zjeżyły się w ten charakterystyczny sposób — ze strachu.

      Rzuciła Amandzie spojrzenie pełne współczucia, ale ona nie wydawała się przerażona wizją rozmowy z przełożonym. Prawdopodobnie była już tak zmęczona, że było jej wszystko jedno. Chciała po prostu w miarę szybko skończyć ten dzień i wrócić do domu, gdzie czekał na nią wczorajszy obiad, ciepłe łóżko i dobra książka.

      — Do jutra, Amando — pożegnała się cicho ze współpracownicą, ale ta nie usłyszała, bo Withell już wciągał ją mało delikatnie na górę. — Obyś wyszła z tego cało.

LunaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz