XII

6.5K 342 20
                                    

      Jasper niewzruszony czuwał pod drzwiami, zastanawiając się, ile jego cierpliwość ma tak naprawdę granic.

      Hale z pewnością przekroczyła już kilkanaście, a on dalej nie zastosował ostatecznej kary, chociaż na początku był przekonany, że zrobi to bez wahania. 

      Przeczesał dłonią jasne włosy.

      — Długo jeszcze zamierzasz siedzieć w tej łazience? — zapytał i zgodnie z przypuszczeniami nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

      Dziewczyna postanowiła się z jakiegoś powodu nie odzywać. Problem polegał na tym, że Withell naprawdę tracił panowanie nad sobą i sam nie był pewien, dlaczego drzwi, odgradzające go od obrażonej partnerki, są nadal w jednym kawałku.

      — Hale, zadałem ci pytanie — w jego głosie zabrzmiała stalowa nuta, która była ostateczną próbą wymuszenia na brunetce odpowiedzi.

      — Zostaw mnie! — krzyknęła, co było miłą odmianą dla ciszy, w którą od godziny z niepokojem się wsłuchiwał.

      Oczywiście nie martwił go stan Amandy, ale jeśli postanowiła coś sobie zrobić, z pewnością narobiłaby bałaganu, a na dodatek musiałby sprowadzać lekarza i wstydzić za brak szacunku, którym dziewczyna powinna go obdarzać.

      — Pozwoliłem ci tam siedzieć tyle, ile chciałaś — warknął sfrustrowany — a teraz wyłaź, zanim cię do tego zmuszę.

      Odetchnął głęboko, wstając z podłogi i z ulgą prostując kości.

      — Nie masz prawa mi rozkazywać! — musiał przyznać, że stawiała się dzielnie i mu to imponowało, ale ostatecznie nie zamierzał tego dłużej znosić.

      — Amando, natychmiast wyjdź z łazienki — mruknął, nie wkładając w to nawet specjalnego wysiłku. — Kolejny raz nie będę się powtarzał.  

      Doskonale wiedział, że przyszła luna już zawsze będzie mu poddana, bo ją ugryzł. Poza tym był na wyższej pozycji, co znacznie wzmacniało tę więź.

      Wyszła; zapłakana, mokra i dygocząca z zimna.

      — Możesz mi powiedzieć, dlaczego brałaś lodowaty prysznic? — naprawdę nie mógł pojąć bezkresu głupoty tego mizernego stworzenia. — Wiesz, że mamy też ciepłą wodę, tak?

      Spojrzenie, które mu posłała, było o kilkanaście stopni chłodniejsze niż jej ciało.

      — Nie twój, zasrany, interes! — odsunęła się od niego i zamiast skierować do łóżka, jak z góry założył, że zrobi, zaczęła szarpać się z drzwiami od balkonu.

      Doprawdy nie mógł uwierzyć w ten marny obraz nędzy i rozpaczy, nie miał też pojęcia, co dziewczyna próbuje swoim zachowaniem osiągnąć.

      — Są zamknięte na klucz — uświadomił ją, na co warknęła rozsierdzona.

      — Nienawidzę cię! — krzyknęła znowu, a on wreszcie doszedł do wniosku, że po nocy w lesie nabawiła się choroby psychicznej.

      Innego logicznego wytłumaczenia nie widział.

      Podszedł do niej, delikatnie ujął za podbródek i zmusił, żeby na niego spojrzała. W przyciemnionych gniewem tęczówkach dostrzegł swoje odbicie, co niezmiernie mu się spodobało. Luna powinna wpatrywać się w swojego Pana z podziwem i uległością, na co rzecz jasna w tym wypadku nie liczył, ale mógł sobie pozwolić na takie abstrakcyjne wyobrażenia.

      — Co się dzieje, Amando? — celowo użył imienia, a nie nazwiska, jak miał w zwyczaju robić.

      Chciał, żeby poczuła się bardziej komfortowo, co nieszczególnie udało mu się osiągnąć.

      — Odczep się ode mnie — westchnęła, tracąc chęci do dalszych przejawów agresji. — Wyjdź i najlepiej nigdy nie wracaj.

      Zaśmiał się złowieszczo, jednak nie pozwolił od siebie oddalić. Drugą dłoń oplótł wokół jej tali, przyciągając gwałtownie brunetkę do swojego wyrzeźbionego torsu.

      — Należysz do mnie — wyszeptał jej do ucha. — Zapomniałaś już?

      Uderzyła go mocno w ramię, ale nawet tego nie odczuł. Bawiło go rosnące poirytowanie dziewczyny i niezwykle podobał się ciemniejący z każdą chwilą szmaragd jej oczu. Poza tym była tak rozkosznie ciepła i miła w dotyku. Sama możliwość trzymania jej tak blisko siebie była niezwykle przyjemnym doświadczeniem. Zdecydowanie pragnął więcej.

      — Bierz te brudne łapy, głupi psie! — chciała być wulgarna, ale widać było, że nie używała często takich słów.

      W jej ustach brzmiały dziwnie obco. Sama przed sobą to przyznawała.

      — Język, kochanie — upomniał ją, co powoli wchodziło mu w nawyk. — Nie podoba mi się twoja ograniczona kultura.

      — Gówno mnie obchodzi, co ci się podoba — warknęła groźnie, nadal usiłując wyrwać się z jego objęć. — I puść mnie wreszcie, do cholery!

      Nie chciał być potworem, za jakiego go uważała, ale nie miał wyboru.

      — Jeszcze jedno niemiłe słowo, Hale, a osobiście zaprowadzę cię do przyjaciółki — westchnął, niemal zgniatając ją w objęciach.

      Zamrugała kilkukrotnie, zdziwiona takim obrotem sprawy.

      — Do Dagmary? — zapytała z niedowierzaniem, co teraz dla odmiany zaskoczyło jego.

      Nie mógł uwierzyć, że dziewczyna nie obawia się spędzić nocy w lochach i to w dodatku w rezydencji pełnej wilkołaków. Rzecz jasna żaden jej nie tknie, bo oznaczenie wyraźnie każdego zniechęci. Jednak mimo wszystko patrzył na swoją partnerkę zaintrygowany.

      — Tak, do Dagmary — potwierdził, a ona rozpromieniła się uszczęśliwiona, by po chwili posłać mu mordercze spojrzenie.

      — Wolę spędzić całe życie z nią w lochach, niż z tobą jeden dzień we wspólnym pokoju — warknęła, szarpiąc się gwałtownie do przodu.

      Puścił ją, zastanawiając się, jakby wykorzystać to przeciwko niej.

      — Dobrze, będzie tak, jak chcesz — syknął i puścił Amandę, która wpadła na okno, nie spodziewając się takiego ruchu ze strony Jaspera. — Masz pięć minut, żeby się spakować.

      Wyszedł z pokoju, dokładnie zamykając za sobą drzwi.

      Hale nie mogła wprost uwierzyć we własne szczęście. Niczego tak bardzo nie pragnęła, jak sprawdzić, czy ze współlokatorką wszystko w porządku, a jeśli się uda, obie utrą tym psom nosa.

      Nie miała zamiaru pozwolić na to, by ktokolwiek ją tak traktował, a tym bardziej jej bliskich.

LunaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz