Media: Budka Suflera - Martwe morze.
Dawid cały się trząsł. Nogi z ledwością utrzymywały ciężar jego ciała, gdy, podpierając się ściany, wycofywał się do swojego pokoju. Gdy tam dotarł, wreszcie opadł na łóżko. Dygotał. Z nerwów, bólu, ze strachu, z płaczu, który kumulował mu się w piersi, a może i już wielkimi łzami sunął po jego zakrwawionej twarzy? Nie rejestrował tego.
Szczękał zębami, było mu zimno. Zimno z nawału emocji, które rozszarpywały go, złaknione jego ciała, jego duszy. Wyciągnął przed siebie trzęsącą się dłoń, którą zatrzymał w pół drogi do twarzy. Czuł krew, która sunęła mu wąską strużką po brodzie, a także gdzieś w okolicach lewego oka. Przesunął językiem po zębach, tam również poczuł metaliczny posmak. Nie odważył się przymknąć powiek. Choć przecież bolało go i tak, więc jaka różnica, czy coś zaszczypie go bardziej?
Gdyby wydarzyło się to na początku jego przebywania w tym domu, najpewniej już rozważałby pójście na policję. Rozważałby cokolwiek, co uwolniłoby go z tego domu, od tego... kata. Dziś jednak nie potrafił nawet o nim pomyśleć w ten sposób. Bał się go, na nowo się bał. Prysnęło poczucie bezpieczeństwa, prysnęła więź, która ślamazarnie zaczęła się między nimi tworzyć. Oto wrócili do początku, a on zdawał sobie sprawę z tego, że to jego wina.
Na początku nazwałby go psychopatą, na początku uznałby, że jest mordercą i zaczęło to objawiać się w jego zachowaniu. Teraz zaś chciał go tylko przeprosić. I chciał zostać wysłuchany. Wiedział jednak, że nie odważy się do niego pójść. Nie odważy na znalezienie się w zasięgu jego rąk, gdyż paraliżowałaby go panika odnośnie tego, że tym razem mógłby się nie powstrzymać.
Znów miał mętlik w głowie. A jeśli powinien odejść? Wiktor nie zabił swojej rodziny, to już sam ze sobą ustalił. Nie miał pojęcia, co się wydarzyło, ale w przeciągu tych niemalże dwóch tygodni przestał brać pod uwagę inne ewentualności.
Był jednak nieobliczalny i był niebezpieczny... potrafił stracić nad sobą kontrolę. Czy naprawdę mógł tu mieszkać? Mógł się narażać na to, że któregoś dnia poniesie go bardziej? Tylko, że to była jego wina. O tym, nie mógł zapominać. On wszedł tam, gdzie nie powinien, on niczym złodziej, niczym zbrodniarz najgorszy sprofanował cmentarzysko jego wspomnień. Dotknął swoimi niegodnymi palcami materialności jego bólu. A nie miał prawa. Po prostu nie miał prawa.
Nie miał pojęcia ile czas minęło, nim odważył się się wyjść na korytarz. Rozejrzał się w jedną i drugą stronę. Nikogo nie było. Tylko cisza, w której zdawało się przebijać uderzanie się o siebie drobinek lewitującego kurzu. Ostrożnie skierował się do łazienki. Z trwogą, paranoicznie oglądając się za siebie nacisnął klamkę drzwi łazienki. Zapalił światło. Szurając nogami doszedł do zlewu, na którym oparł dłonie. Stał przez chwilę z opuszczoną głową. Krew nie kapała. Nic nie kalało bieli ceramiki.
Z wahaniem, niespiesznie spojrzał w lustro. Aż jęknął widząc swoją twarz. Prawa kość policzkowa zdążyła już zsinieć. A ta siność ginęła w czerwieni krwi, która rozmazując się, zdawała się być wszędzie. Dolna warga napuchła, czyniąc jego usta wręcz karykaturalne. Miał wrażenie, że wszystko mu pulsuje. Bólem, obrażeniami. Winą, winą, jego winą.
Najciszej jak potrafił otworzył górną szafkę. Pojedyncze produkty kosmetyczne. Zaczął ostatnio tu sprzątać. Więc zaraz zaniechał szukania. Tu nie było apteczki. Do kuchni zaś nie miał odwagi przejść. Bo jeśli akurat na niego się natknie? Już wyjście z pokoju zdawało się być czystym szaleństwem.
Sycząc więc i przygryzając wargę, przemył twarz wodą. A potem wytarł delikatnie w ręcznik, który od razu wsunął do pralki. Ciągle czuł się słabo. Jednak nie mdliło go, nie kręciło mu się w głowie. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że prócz zewnętrznych obrażeń nic mu nie było.
CZYTASZ
Popiół
RomanceBali się go, bo wyglądał inaczej. Patrzyli z odrazą i niechęcią. Bali, bo dopuścił się rzekomo grzechu najcięższego. Bo mówią, że zabił żonę swą i dzieci maleńkie. Wychodził głównie po zmroku, patrząc wzrokiem swym gniewnym na znienawidzony świat...