2. Nowa babcia i nowe perspektywy.

3K 276 347
                                    

Media: Donatan Cleo feat. Enej - Brać



         Niskie domki jednorodzinne przysłaniała mu warstwa pyłu, którą jadący traktor wzbił akurat przed jego nosem. Zakaszlał, upuszczając jednocześnie swoje dwie torby podróżne. Przez ramię miał przewieszony plecak i odrapaną torbę po kolejnym starym laptopie, którego od roku szczęśliwie dla niego mu nie zajęto. Może dlatego, że nie przyznał się do niego w ostatnim oświadczeniu majątkowym, które przyszło mu od komornika.

         Zamrugał szybko kilka razy i uniósł brwi, rozglądając się po okolicy.

         Wieś.

         Droga, która łatana była już wiele razy. Nierówność zachodziła na nierówność, łata na łatę. Chodniki z kostki brukowej po jednej stronie, z betonowych płyt, przez które przedostawała się trawa, po drugiej. Dwa rzędy budynków mieszkalnych. Ławki przy średnio co czwartej bramie, na których w większości siedzieli starsi mieszkańcy miejscowości. Jakaś grupa dzieciaków piszczała gdzieś niedaleko, goniąc za piłką. Przeszło mu przez myśl, że to niesamowite, że ci wciąż potrafili bawić się na zewnątrz pomimo pożerającej umysły technologii.

          Słońce leniwie wyszło za gęstego obłoku, mrugając do niego zaczepnie ostrym promieniem. Zmrużył oczy, krzywiąc się. A to tylko się pogłębiło, gdy do cichnącego warkotu traktora doszedł jazgot włóczących się po drodze psów.

         To już nawet nie wieś. To po prostu wiocha. Wiocha o wdzięcznej nazwie Zajączki. I zdecydowanie nie przypominała długouchych zwierzaczków o przyjemnym wyglądzie.

         Jak niby miał znaleźć tu pracę? Gdzie? Na polu? Zerknął zaraz na hektary za gospodarstwami. Widział olbrzymie kombajny, które z tej perspektywy wydawały się być nie większe niż dziecięce zabawki. Widział tumany pyłu, które się za nimi niosło i aż zasmyrało go w nosie od samego patrzenia. Czas żniw, gdy niezliczona ilość złocistych kłosów niknęła w paszczy mechanicznego hedera. Tego jednak nie był w stanie dostrzec z tej odległości. I tak naprawdę bynajmniej nad tym nie ubolewał.

         Westchnął, poprawiając pasek torby, która zaczęła zsuwać mu się z ramienia. Chwycił za rączki tych większych i ruszył niespiesznie przed siebie. Słońce ośmieliło się, niebo oczyściło z chmur, a jemu pot zaczął sunąć po plecach, przyklejając materiał koszuli do skóry. Rozglądał się po podwórkach. Niektóre domy należały do bogatszej części mieszkańców. Tam zazwyczaj trawa występowała jedynie w przeznaczonej na ogród przestrzeni, a większość powierzchni zewnętrznej wyłożona była kostką, tworząc podjazd prowadzący do garaży, przed którymi – bądź w których – stały minimum dwa samochody. Kwiaty, zjeżdżalnie dla dzieci, jakaś kobieta w kwiecistej sukience, mająca pretensję do męża, że kupili nie taki odcień farby. Burżuazja wioski, co do tego Dawid nie miał wątpliwości.

         Na jednym z domów dostrzegł numer pięć, co sprawiło, że jęknął przeciągle. Adres, którego szukał cieszył cyfrą pięćdziesiąt osiem. A to oznaczało, że miał przed sobą minimum kilometr do przejścia. Nogi go już bolały i ręce od dźwigania. Paski plecaka wbijały się w zagłębienia między ramionami a szyją, kropla potu płynęła mu po twarzy, wadząc o skroń.

         Szedł dalej, czując na sobie zaciekawione spojrzenia pojedynczych osób, które akurat go mijały. Lub tych, które badały okolice z wspaniałego punktu obserwacyjnego jakim były drewniane, w wielu przypadkach spróchniałe ławki.

         Im dalej szedł, tym więcej dostrzegał tych typowych wiejskich gospodarstw. Gdzie na podwórkach stał stary passat, po kępach trawy wybijającej się z ubitej ziemi kroczyły gdaczące kury, a w słońcu, gdzieś na jednym z pierwszych schodków prowadzących do domu, wylegiwał się kot. Wzrok chłopaka przesuwał się po opryskach farby na metalowych, rdzewiejących bramach. Do uszu dobiegało wołanie matek, których dzieci niechętnie wracały na obiad oraz stłumione nieco basy układające się w wyraźnie skoczną muzykę puszczaną najpewniej z wnętrza jakiegoś samochodu.

PopiółOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz