Media: Breaking Benjamin - Angels Fall.
Przygarbiona postać szła polną drogą odprowadzana szumem wiatru w oddalonych o dwa kilometry koronach drzew. W tym lesie mrocznym i ponurym, gdzie niejeden już słyszał mrożące krew w żyłach wycie. On jednak się nie bał. Z cieniem gorzkiego uśmiechu na ustach pomyślał, że nie ma tu większej bestii od niego.
Szedł po miękkiej, zwilżonej deszczem ziemi. W butach, które pokryły się po części błotem. Szedł z zaciśniętą szczęką, z palcami opartymi silnie o lewe udo. Złość buzowała w nim niesamowicie, zasłaniając racjonalność, wykluczając przemyślenie decyzji, którą podjął. Impulsywnie i najpewniej nierozważnie.
Szedł jednak, z zamiarem pokazania mu bestii, za którą go miał. Plan działania chaotycznie układał mu się w głowie, jednak on niespecjalnie potrafił po odpowiednio poukładać. Zbyt dużo było w nim złości. Choć określanie tego, co w nim płonęło tymże mianem byłoby niepoważnym eufemizmem.
Miał świadomość, że być może wróci zaraz do domu, nie osiągnąwszy niczego. Czyż coś nie mogło się zmienić? Czyż ta niepoważna gówniarzeria nie mogła zmienić planów? Miejsca? Pamiętał jednak, że zawsze w weekendowe wieczory przesiadywali na tej pieprzonej łące, obok łysych teraz pól. Był ostatni dzień października. Było chłodno. Ale czy to im mogło przeszkadzać? Kilkorgu rzekomo dorosłych ludzi, którzy spotykali się przy ognisku, przy piwie. Alkohol rozgrzewał, trawiące drewniane klocki płomienie tym bardziej.
Widywał ich też nieraz, gdy zakradał się wieczorami za wieś. Czy to w stronę lasu, czy w stronę tych polnych dróg, gdzie stał ów głaz o chropowatej powierzchni, na której nieraz opierał ciężar swojego ciała. Czy to pijany, czy do granic zrozpaczony, czy też trawiony fizycznym bólem.
Widywał te cienie przemykające nieco dalej. Słyszał ich śpiew, ich rozmowy, które wirowały w ciszy, kłóciły się o pierwszeństwo z płaszczem nocy.
I teraz też usłyszał, jednak cichsze. Jakby nie dość jeszcze wypili, jakby przestrzegać chcieli umownej ciszy nocnej, która rozpoczęła się piętnaście minut temu.
Bestia uśmiechnęła się złowrogo, zbliżając się bardziej, zwalniając jednak kroku. Rozmowy słychać było coraz wyraźniej. Męski głos, który znał aż za dobrze. Ten, który prowodyrem był wszystkiego. Zawsze. On pierwszy rzucał butelki, on wybił kamieniem szybę na piętrze. On to samo zrobił z inną na parterze, ale cegłą. Za nim wszyscy stali, jego słowa powtarzali. On nienawidził bestii najbardziej, a i bestia nienawidziła go najmocniej.
Zataczając się, wracał do rezydencji. Kulejąc wyraźnie, chowając twarz w za długich czarnych strąkach, będących włosami. Jego spodnie nosiły ślady ziemi, na której upadł kilka razy. A może więcej? Nie liczył, nie pamiętał, nie obchodziło go to. I nie obchodził też ruch, gdzieś po jego prawej stronie. Nie zatrzymał się, gdy usłyszał głos.
– Zakała.
Szedł dalej, aż nie zarzuciło nim nieco mocniej. Przytrzymał się pnia drzewa, które akurat szczęśliwie było obok.
– Naprawdę myślisz, sukinsynu, że możesz tu mieszkać?
Milczał, myśląc tylko o tym, żeby dojść do domu i paść choćby w progu, by zasnąć, by nie myśleć. Bowiem te cholernych myśli nie przyćmiewał nawet alkohol. A wlał go w siebie tego wieczora zbyt dużo.
CZYTASZ
Popiół
RomanceBali się go, bo wyglądał inaczej. Patrzyli z odrazą i niechęcią. Bali, bo dopuścił się rzekomo grzechu najcięższego. Bo mówią, że zabił żonę swą i dzieci maleńkie. Wychodził głównie po zmroku, patrząc wzrokiem swym gniewnym na znienawidzony świat...