55. Nienazwane i niewiadome.

1.8K 245 323
                                    

Media: Exit Eden - Frozen (cover)


          Oniemiał. Zastygł niezdolny do ruchu, niezdolny do słowa. Wzrok utkwiony miał w miejscu w którym tamten przed chwilą stał. Piętro niżej usłyszeć można było muzykę, zwiastującą rozpoczęcie się zabawy. On jednak słyszał głównie szum. Szum przemieszczających się w zawrotnym tempie myśli.

        Nie masz prawa ani się mną bawić, ani mnie całować.

         Cofnął się do swojego pokoju, potrącając przy tym stojącą przy ścianie szafkę. Opadł na nią całym ciałem, przytrzymując się o jej brzeg dłonią. Poczuł jak lepki pot rosi jego ciało, jak nagły strach ściska go za krtań.

         To nie był sen. On naprawdę wygarnął mu całą sprawę prosto w twarz... wygarnął a potem rzucił się na niego jak niewyżyte zwierze. Jak zwierze kpiące sobie z uczuć, z delikatności drugiego istnienia z...

        Podobało mu się. To mu się, do diabła, podobało!

         Otarł dłonią twarz, przesuwając opuszkami palców po zakłębieniach stworzonych przez blizny.

          Jak mogło mu się podobać? Zresztą czy to było ważne? Ważny był teraz on.

         – Merde – warknął wychodząc z pokoju. Drzwi trzasnęły, a on ignorując ból nogi, który znów jakby mocniej mu dokuczał ruszył przez całą długość korytarzu, aż do ostatnich na nim drzwi.

         Nic już nie wiedział. Nie rozumiał siebie, nie ufał sobie. Nie miał pojęcia co myśli, co może myśleć. Wiedział tylko, że stoi przed tym pokojem i że musi z nim porozmawiać. Choć tak naprawdę nie miał nawet pomysłu na to, co powiedzieć.

        Zapukał, jedną ręką machinalnie sięgając do kolana, które ucisnął, by zaraz potrzeć nieznacznie.

          Odpowiedziała mu cisza. Zgrzytnął nieco zębami i ponowił ruch.

         – Naprawdę chcesz, żebym powiedział ci, to co mam do powiedzenia na tym korytarzu?

          Ostro, za ostro – zganił się za własny ton głosu. Miał jednak wrażenie, że irytacja i krzyk były czymś, co nierozerwalnie zespoliło się z jego jestestwem.

          I znów cisza.

          – Fabinowski! – Tym razem już nie kostki, lecz cała pięść waliła w drzwi.

         Otworzyły się w końcu z cicho skrzypiącą łaskawością, a w progu stanęło Utrapienie ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.

         – A mów – powiedział z zawziętą niby obojętnością – wszyscy poszli na imprezę do restauracji.

         Powiedz i idź w cholerę – przeszło mu przez myśl.

         Był zły. Był rozgoryczony. Bowiem w tym momencie w nic tak mocno nie wierzył jak w to, że Wiktor działał z jakąś chorą premedytacją. A jeszcze bardziej do szału doprowadzał go fakt, że patrząc na jego oblicze, wodząc po nim wzrokiem, przez te oczy, przez te blizny, po te usta... ten widok rodził w nim chęć, pragnienie, rozkoszne ciepło rozchodzące się po całym ciele.

          Szlag by cię, Sacharewicz – pomyślało Utrapienie.

          Dlaczego mi się to podobało? – pytał się siebie po raz enty Bestia.

PopiółOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz