Rozdział 2

528 26 25
                                    

Wyszedł z samolotu i spojrzał na budynek lotniska. W Europie szalała wiosna. Nie spodziewał sie tak ostrego słońca. W Chicago wyglądało to zupełnie inaczej. Westchnął rozgoryczony. W ogóle nie powinno go tutaj być. Dlaczego Boden wpadł na tak idiotyczny pomysł, żeby wysyłać porucznika na jakąkolwiek międzynarodową wymianę? To miała być kara? Ruszył za ludźmi w kierunku terminala. Zupełnie nie wiedział co powinien ze sobą wziąć. Otis też zbyt pomocny nie był. 
- Poruczniku, ja pochodzę z Rosji. A z Rosji do Polski jest trochę daleko. Polecam ci pojechać na Pulaski Avenue gdzie jest siedziba Polonii w Chicago. Tam panu pomogą szybciej - wyjaśnił brunet zamykając teczkę, którą położył przed nim Severide. Ale oczywiście Kelly nie miał zamiaru mówić obcym ludziom, że wyjeżdża do jakiegoś dzikiego kraju. Bo tak wyobrażał sobie Polskę. Kraj na wschodzie Europy o którym zapomniał każdy. Trochę ze szkoły pamiętał. I musiał mieć nadzieję, że tyle będzie mu wystarczeć. Po dziesięciu godzinach lotu czuł sie skołowany. Akurat to zrzucił na zmianę strefy czasowej. Wielki zegar w hali przylotów wskazywał jedenastą. Oznaczało to, że w Chicago jest czwarta rano. I tak źle i tak nie dobrze. Był nadal wściekły na komendanta, że ten go tu wysłał. I to jeszcze w zastępstwie za jakiegoś zwykłego strażaka. No Wallace odegrał sie na nim w iście mistrzowskim stylu. Podły humor nie opuścił go gdy z walizką i torbą zmierzał w kierunku wyjścia z lotniska. Dostrzegł mężczyznę, który stał za taśmą z kartonikiem zawierającym jego nazwisko. Kelly niepewnie podniósł rękę na co mężczyzna uśmiechnął sie szeroko do niego. Severide rozejrzał sie dookoła z zaciekawieniem. Wielkie szklane ściany wpuszczały na lotnisko całe światło słoneczne, które spadało z nieba. Ludzie kręcili sie dookoła. Jedni stali w kolejkach do odprawy, inni siedzieli na ławkach i wpatrywali sie w tablicę odlotów. Kilka osób stało na zewnątrz. Komunikaty rozbrzmiewały w wielu językach. Rozumiał oczywiście angielski, trochę niemieckiego i chyba pojawił sie chiński. Pozostałe były dla niego w ogóle nie zrozumiałe. 
- Poruczniku Severide, witamy w Polsce - mężczyzna posługiwał sie płynnie językiem angielskim co wprawiło Kelly'ego w osłupienie. Mężczyzna miał swój, polski akcent ale mówił bardzo płynnie. 
- Nazywam sie Bartosz i mam pana odwieźć do Poznania do pana nowego mieszkania - wyjaśnił składając kartkę na pół. 
- Dziękuję - mruknął Severide obserwując mężczyznę w skupieniu. Dobrze zbudowany brunet uśmiechnął sie i wskazał na wyjście. Powiew świeżego, wiosennego powietrza wprawiło Kelly'ego w lepszy nastrój. Spojrzał na ogromny plac przed terminalem. Postój taksówek, przystanki autobusowe oraz miejsca na samochody pasażerów działały prężnie. Odwrócił wzrok na terminal. 
- Chopin? - mruknął. Tak, znał to nazwisko tego wielkiego kompozytora. Więc był on Polakiem? Ruszył za brunetem w kierunku BMW zaparkowanego równolegle do krawężnika. Światła alarmu rozbłysły szybko i zgasły. Jego kierowca otworzył bagażnik i pomógł mu wsunąć jego walizki do środka. Kiedy Kelly zajął miejsce w samochodzie poczuł sie senny. Kierowca zajął swoje miejsce. Podał porucznikowi butelkę wody. 
- Jet lag jest niewdzięczny - oznajmił mężczyzna. Oczywiście Severide wziął to pod uwagę. Ale z każdą chwilą czuł sie co raz bardziej senny. 
- Fakt. Ale myślę, że dam radę - oznajmił odbierając butelkę od mężczyzny. 
- Do Poznania dojedziemy w trzy godziny. Będzie miał porucznik czas żeby sie wyspać - wyjaśnił zapuszczając silnik. Kelly upił łyk wody i zapiął pas. 
- To nie jesteśmy na miejscu? 
-Nie - mężczyzna pokręcił głową - Jesteśmy w Warszawie. Tylko tutaj jest międzykontynentalny teminal - oznajmił wyjeżdżając na ulice. Severide rozejrzał sie dookła. Spodziewał sie chyba innego wyglądu Polski. Widział bardzo rozwinięte miasto. Z oddali majaczyły mu ogromne budynki tonące w wiosennym słońcu. Znalazł sie w bardzo dziwnym miejscu. 
- A to miasto do którego jadę?
- Poznań? Jedno z większych miast w kraju. Wielka i rozległa historia, wspaniali ludzie. W sumie każde nasze miasto ma swój urok i swoją historię - wyjaśnił mężczyzna. Kelly pokręcił sie na fotelu pasażera szukając wygodnej pozycji. Trzy godziny jazdy to bardzo dużo czasu. 

Mieszkanie do którego dostał klucze mieściło sie w imponującej kamienicy na Rynku Jeżyckim. Jego kierowca oznajmił, że dzisiaj jest do jego dyspozycji cały czas gdyby potrzebował zakupów albo przejść sie po mieście. Severide był pod wrażeniem tego co widział. Rynek Jeżycki ze swoją secesyjną architekturą spodobał mu się już od razu. Piękne, kolorwe kamieniczki otaczały brukowany plac targowy szczelnie. Idealnie komponowały sie z nowoczesnymi budynkami. Mieszkańcy zajęci swoimi sprawami nawet na nich nie zwracali uwagi. Słyszał dzwonki tramwajów, klaksony samochodów, szum rozmów, śmiech, śpiewające ptaki. Trafił do jakiegoś dziwnego miejsca. Spodziewał sie czegoś zupełnie innego. Nie wiedział czego tak na dobrą sprawę ale czuł fascynację miejscem w którym sie znalazł. Może to co wyczytał w internecie o Polsce nie było prawdą? Rozmasował kark odkładając walizki w małej sypialni. Mieszkanie było jasne, ciepłe i na swój sposób przytulne. Chłonięcie widoków Polski zepchneło na dalszy plan jego złość na Bodena i na wymianę. Ruszył na zwiedzanie swojego mieszkania. Przy sypialni znajdowały sie drzwi prowadzące do małej łazienki. Kolory i zagospodarowanie dawały wrażenie, że łazienka jest trochę większa niż w rzeczywistości. Ogromny salon z wejściem na balkon. Kiedy stanął na zewnątrz spojrzał na zazieleniony skwer gdzie ludzie spacerowali w otoczeniu psów. Słyszał szum niezrozumiałego języka i uśmiechnął sie pod nosem. To albo zmęczenie albo ostre słońce zmieniły jego nastrój. Wiedział, że potrzebował sie wykąpać i położyć spać. Jutro ma jeszcze dzień wolny więc zrobi małe rozeznanie w mieście. Musi dowiedzieć sie gdzie będzie musiał sie udać. Musi wiedzieć gdzie sie znalazł. Obrazki państwa polskiego, które oglądał w internecie były zupełnie inne niż to co widział. Wrócił do mieszkania. Ogromna kanapa stała naprzeciwko stolika kawowego i telewizora. Na blacie stolika dostrzegł teczkę z jego nazwiskiem oraz karteczkę z hasłem do internetu bezprzewodowego. Kuchnia była średniej wielkości ale była bardzo nowoczesna. W lodówce znalazł podstawowe produkty do jedzenia. Złapał za opakowanie i spojrzał na nie. Zapach, który poczuł był bardzo apetyczny. Może nie będzie tutaj tak źle? Był bardzo ciekawy tego co czeka go przez następny rok. 

W remizie numer 12 jak zwykle było bardzo głośno i wesoło. Na podjeździe praca wrzała. Strażacy korzystając ze spokoju oraz ładnej pogody zabrali sie za wiosenne porządki. Lidia wyszła przed budynek i oparła ręce na biodrach. Zawsze musiała cały swój zespół do takich zadań zmuszać. Ale dzisiaj... Na widok pani Kapitan mężczyźni zatrzymali się. Jako dowódca była bardzo wymagająca oraz bezkompromisowa. Opieprzała każdego równo jeśli zrobił coś nie tak. Pracowali pod jej dowództwem od dwu lat. Na początku boczyli się, że będzie rządzić nimi kobieta. Ale teraz nie mogli narzekać. Najważniejsze dla niej była jej drużyna, jej bezpieczeństwo. Wiele razy widzieli ją w akcji kiedy walczyła o remonty, rewitalizację czy nowe wyposażenie. Jej wrzaski rozchodziły sie po całym budynku. Walczyła o sprawiedliwe traktowanie każdego członka zespołu. Miała jakiś taki zmysł, że ludzie jej słuchali. I była bardzo kontaktowa. Mogli iść do niej z problemem a ona nikogo nie odsyłała z kwitkiem. A jej szeroki uśmiech co rano wprowadzał ich w doskonały nastrój. 
- Co sie tu dzieje? - podeszła bliżej
- Wiosenne porządki - oznajmił jeden ze strażaków trzymając dywaniki w dłoni. 
- I tak sami z siebie to zrobiliście? 
- Musimy przygotować sie na przybycie gościa - usłyszała. Roześmiała sie w głos. 
- Brakuje wam panowie tylko chustek na głowach, różowych fartuszków, gumowych rękawic i kapci z pomponikiem - roześmieli sie wszyscy 
- Pani kapitan nie szaleje z wyobraźnią - dwóch kolejnych przyniosło wiadra z wodą. Brązowowłosa obserwowała ich z zaciekawieniem. Na prawdę jej zaimponowali. Pogonić tę bandę wyrośniętych dzieci do sprzątania było nielada wyczynem. Najpierw ich prosiła, potem upominała. Rzadko zaczynała wrzeszczeć. Teraz mogła stwierdzić, że jej podwładni bardzo często z nią sie droczyli. Po dwu latach wypracowała sobie wśród nich poważanie. I o to jej chodziło. Nie chciała być znienawidzonym szefem. Chciała wprowadzić na swojej zmianie przyjazną albo rodzinną atmosferę. Stworzyć zespół, który będzie sie rozumiał bez słów i współpracował bez zarzutów. Musiała chyba przyznać, że w pewien sposób jej sie to udało. A teraz zaczęła sie trochę obawiać przyszłości. Nie wiedziała jak zareagują na nowego członka drużyny. Nie miała przez ten czas nawet kandydata na strażaka. Miała tylko swój zespół. Ten sam zespół, który teraz mył wóz i żartował. 

Za karę [Chicago Fire] || ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz